Po 2godzinnym locie do Helsinek, 3godzinnej przesiadce w Helsinkach i 10 godz. Kolejnego lotu, dotarliśmy wreszcie do Bangkoku. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak tęskniliśmy za tym miastem, dopóki nie wysiedliśmy z kolejki z lotniska. Od razu uderzyły w nas zapachy azjatyckich przysmaków, otoczyły nas wszechobecne tuk-tuki i dało o sobie znać gorące tajskie powietrze. Tym razem jednak wilgotność okazała się łaskawsza niż przy naszej poprzedniej wizycie w Bangkoku, można było swobodnie oddychać.
Dojechaliśmy na ostatni przystanek niebieskiej linii kolejki z lotniska i złapaliśmy pierwszą taksówkę na Khao San. Nie mieliśmy żadnego hostelu, gdyż i tak tego samego dnia mieliśmy jechać do Chiang Mai, nauczeni jednak doświadczeniem z poprzedniego razu, wiedzieliśmy, że najwięcej hosteli jest właśnie na Khao San. Pamiętać należy, że o koszt taksówki warto się potargować – kierowca widząc turystę, na dodatek z dużym plecakiem, spodziewa się, że uda mu się nieźle zarobić.
Dotarliśmy na Khao San, rzuciliśmy plecaki w bagażowni w jednym z hosteli za drobną opłatą i ruszyliśmy przed siebie wiedząc, że tak naprawdę mamy jakieś 10h do naszego autobusu do Chiang Mai, z czego na dworzec, znając korki w Bangkoku, musimy wyruszyć 2h przed wyjazdem autobusu. Za dobrze pamiętamy, jak poprzednim razem niemal spóźniliśmy się na samolot do Siem Reap 🙂
Najpierw szybka przekąska w postaci Pad Thai i Sajgonek i czas w drogę! Azjatyckie jedzenie nigdy nam się nie znudzi!
W Bangkoku wciąż trwa żałoba po zmarłym kilka miesięcy temu królu. Warto pamiętać, że to najdłużej na świecie panujący władca. Dziś jego miejsce zastąpił 60letni syn, jednak w dniu naszego przylotu do Bangkoku trwają uroczystości zakończenia żałoby. Pałac jest zamknięty, wokoło całe masy na czarno ubranych Tajów, chcących ostatecznie pożegnać ukochanego króla. Wszędzie jego zdjęcia, ryciny, portrety.
Stwierdziliśmy, że ruszymy najpierw do Wat Pho, czyli potężnego, leżącego Buddy. Tak, byliśmy już tam, jednak poprzednio byliśmy tak zmęczeni, do tego z nieba lała się ściana deszczu, że wstyd się przyznać, ale całą szóstką po prostu zasnęliśmy na podłodze u stóp Buddy J Tym razem chcieliśmy mu się dokładniej przyglądnąć. Dla ciekawskich – wstęp 100 bahtów, pamiętać należy, jak w każdej świątyni buddyjskiej, o odpowiednim stroju – zakryte ramiona, zakryte kolana, bose stopy. Ot, Wat Pho w pełnej swej okazałości:
Zasypianie w Wat Pho to już chyba tradycja…:) tym razem nie było deszczu, ale jakoś tak się złożyło, że wychodząc usiedliśmy na schodach i nie wiemy nawet kiedy oczy się zamknęły. Może to magia tego miejsca, że na tyle koi i uspokaja, że człowiekowi robi się błogo.
Mieliśmy nadzieję zahaczyć jeszcze o Wat Arun, z nadzieją, że tym razem remont został zakończony, jednak wyglądając z pomostu zobaczyliśmy, że niestety 1,5 roku od naszej ostatniej wizyty niewiele się zmieniło, wciąż rusztowania zasłaniają świątynię.
Wiedząc, że nie mamy tak naprawdę za wiele czasu, a Bangkok potrafi wciągnąć, aż straci się rachubę czasu, spacerkiem zaczęliśmy wracać w kierunku Khao San. Tam, na spokojnie, uraczyliśmy si ę zimnym Changiem (słynne tajskie piwo) i kolejnymi porcjami pysznego jedzenia, obserwując, jak słynna imprezowa Khao San wraz z zachodzącym słońcem zmienia się z bazaru w największą azjatycką imprezę, ku której zmierzają rzesze turystów z całego świata. Nie bez powodu bowiem w roku 2016 pod względem ilości turystów Bangkok zajął pierwsze miejsce na świecie.
Zabraliśmy plecaki, złapaliśmy tuk tuka i ruszyliśmy w godzinną podróż ku północnemu dworcowi autobusowemu Morchit, z którego mieliśmy kupiony przez internet bilet do Chiang Mai. Dla ciekawskich – bilet na nocny pociąg, który wychwalany jest niemal wszędzie to ok 1300 bahtów (2ga klasa!), jazda trwa 13-14h, klimatyzacja w cenie- owszem. My wybraliśmy autobus, bo po pierwsze był tańszy – 530 bahtów, szybszy – 9,5h. Zapewniona klimatyzacja, woda mineralna, posiłek nad ranem, kocyk, toaleta – szczerze- chyba nigdy się tak nie wyspaliśmy w żadnym nocnym środku transportu, przespaliśmy dosłownie całą drogę.
Nad ranem dojechaliśmy do Chiang Mai. Dzień dopiero budził się do życia, jednak wiedząc, że teoretycznie w zarezerwowanym przez nas hostelu, check in jest od 7, ruszyliśmy od razu w jego kierunku. Nie zamierzaliśmy spać, ale marzyliśmy o prysznicu, gdyż ostatni raz mieliśmy okazję kąpać się w Krakowie 2 dni wcześniej 🙂
Gdyby ktoś szukał fajnego miejsca w Chiang Mai, bez wątpienia znajdzie mnóstwo hosteli, większość z nich nawet nie ma profilu w internecie, a ceny dla walk-inów są niższe niż dla rezerwacji internetowych.
Wzięliśmy prysznic, zostawiliśmy rzeczy i ruszyliśmy wynająć skuter, by najpierw wyjechać za miasto do Wat Phra That Doi Suthep. Wynajęcie skutera na 24h kosztowało 200 bahtów, czyli mniej więcej 24 zł. Drogą przez serpentyny, przed naszymi oczami ukazały się długie schody ku górze rozpoczynające się głowami smoków. Warto podkreślić, że w Chiang Mai i okolicach wyraźnie widać wpływy chińskie, szczególnie w architekturze sakralnej. Liczne smoki, potwory, inna konstrukcja dachu – charakterystyczne cechy chińskich świątyń można zauważyć właśnie tutaj.
Wejście na szczyt schodów, standardowo- obcokrajowcy płacą za bilet, tubylcy wchodzą za darmo. Oczywiście są to kwoty iście symboliczne, więc nic się nie dzieje. Tuż po wejściu na teren kompleksu zostawiamy buty, Karolina owija się sarongiem -szacunek to podstawa, jeśli jako turysta chcesz zwiedzać świątynie buddyjskie.
Trzeba przyznać, że kompleks robi wrażenie, oczywiście kipi złotem, dookoła dzwonią dzwonki symbolizujące tu darczyńców na rzecz świątyni, zapach kadzideł unosi się w powietrzu…
Dalej ruszyliśmy w drogę powrotną do Chiang Mai, chcąc odwiedzić pozostałe świątynie, zahaczając po drodze o lokalny targ, gdzie jednak wszystkie stragany z gotowanym świeżym jedzeniem właśnie się składały, otwarte miały być znów o 18 – ok, wrócimy tu później. Tymczasem zaparkowaliśmy skuter przed świątynią Wat Chedi Luang – najważniejszą w Chiang Mai świątynią buddyjską i po drodze zatrzymaliśmy się zjeść u przemiłej starszej Tajki w jej ulicznej „knajpce”, która serwowała absolutnie genialne przysmaki. Warto podkreślić, że Chiang Mai to raj dla wegetarian – tutejsza kuchnia słynie z doskonałych potraw wegetariańskich, o czym mieliśmy okazję się przekonać.
Wat Chedi Luang:
Dalej odwiedziliśmy Phra Singh Temple:
Od świątyni do świątyni, wróciliśmy na chwilę do hostelu, ogarnąć, co dalej zaplanować i kiedy dostać się do Birmy. Sprawdziliśmy wszystkie dostępne opcje, przeanalizowaliśmy „za” i „przeciw” i zdecydowaliśmy, że do Birmy wjedziemy w sobotę. Tymczasem na dzień następny zaplanowaliśmy wyjazd do „Elephants Family Care” – miejsca, gdzie za cel postawiono sobie ochronę tych niesamowitych zwierząt przed wykorzystywaniem ich w noszeniu rozpieszczonych turystów na swoich grzbietach. Gdzie się uczy ludzi i pokazuje im, jak się opiekować słoniami, jak wygląda ich normalna rutyna dnia codziennego, gdy nie muszą pracować dla ludzi. Cała wycieczka kosztuje jak na Tajlandię nie małe pieniądze – my zapłaciliśmy 1600bahtów za osobę, czyli jakieś 180 zł, jednak pieniądze te w całości są przeznaczone na opiekę i utrzymanie słoni. Wyjazd następnego dnia o 8 rano, powrót około 17, więc zaraz po tym pojedziemy do Chiang Rai.
Jak już wcześniej wspominaliśmy, pojawił się też problem w związku z przejazdem przez Birmę. Na naszej wizie wpisane zostało, że przekroczymy granicę w Tachileik, na północy. Jednak droga od Tachileik na zachód, w kierunku Mandalaj, została zamknięta dla transportu turystów. Jedyną więc opcją dla nas zostaje kupienie biletu lotniczego z Tachileik do Mandalaj lub pobliskich miast. Loty nie są codziennie, a nam, jak zwykle, zależy na czasie. Kupiliśmy więc bilet z Tachileik do Heho (okolice Inle Lake), płacąc za niego 115 dolarów!!!!! Masakra, ale niestety innej opcji nie było. Nie mogliśmy przekroczyć granicy drogą powietrzną, jeśli na wizie mamy ściśle określone, którędy wjedziemy do Birmy…Więc bilet krajowy lotniczy w obrębie Birmy, kosztował niemal połowę naszych lotów do i z Azji. Niestety.
Wieczorem spacerowaliśmy po mieście, zastanawiając się, czy nie iść na walkę Muai Thai, która miała odbyć się o 21 na lokalnym „stadionie”. Weszliśmy zerknąć, ostatecznie obecność niezliczonych transwestytów, nazywanych przez lokalnych „lady boy”, ostatecznie pomogła podjąć nam decyzję, że może pójdziemy w Bangkoku w drodze powrotnej 🙂
Na koniec dnia pyszna tajska kuchnia uliczna – pad thai za grosze, piwo Chang, towarzystwo lokalnych mieszkańców, a potem tradycyjny tajski food massage – 30minut – 100bahtów (ok.12zł) 🙂 rano ruszamy na słonie!
PS.Pisząc to jesteśmy już w Chiang Rai, skąd jutro wybieramy się w kierunku Birmy. Ciężko stwierdzić, czy będziemy mieć internet i jeśli tak, to czy jego jakość pozwoli publikować na bieżąco następne posty, ale będziemy próbować!
Wrzucając ten post, u nas jest już 21.01, więc Babciom życzymy duuuużo zdrowia i radości!
A….Słonie były absolutnie niesamowite!