Droga do Calamy autobusem oczywiście nie mogła przebiegać tak, jak sobie zaplanowaliśmy, przecież jesteśmy w Ameryce Południowej. Jeszcze w Valparaiso kupiliśmy bilety na autobus z Santiago do Calamy, o dziwo nawet nikt nas nie oszukał i kupiliśmy w takiej cenie, jaka widniała na stronie internetowej. Nasze wylane do sprzedawcy żale, że nie możemy kupić biletu przez Internet nie zrobiły na nim zbyt wielkiego wrażenia, powiedział, że mogą tylko Chilijczycy i dał do zrozumienia, że mamy spadać. Cóż, przynajmniej nas nie naciągnął na kasę. Wsiedliśmy w autobus z Valparaiso do Santiago. O dziwo wszystko było o czasie, więc już powoli spodziewaliśmy, że za długo od samego rana idzie wszystko po naszej myśli. W Santiago na dworcu obiadek, szybki wpis na bloga o Valparaiso, bankomat itd. O 14 20 miał być nasz autobus. I tu właśnie plan zaczął się delikatnie sypać. Nasz autobus miał wyjechać o 14 20, w Calamie miał być o 11:45, czyli bez problemu zdążylibyśmy w Calamie złapać autobus do San Pedro de Atacama i dojechać tam zanim zamkną wszystkie biura, gdzie możemy kupić wycieczkę do Salar de Uyuni. Szkoda tylko, że nasz autobus przyjechał spóźniony 2 godziny. Kierowca nie wyglądał na przejętego, po czwartym wydarciu się na sprzedawcę biletów w kasie z pytaniem, gdzie jest nasz cholerny autobus chciał nam oddać pieniądze, ale niestety nie potrafił zrozumieć, że chcemy jak najszybciej być w Calamie.
W każdym razie autobus wreszcie przyjechał i dopiero koło 17 wyjechaliśmy z Santiago. Standard już nieco inny niż w Argentynie, bo o ile owszem, wciąż fotele semi-sama i cama, czyli pół-lezące i leżące, to jednak jedzonka już takiego nie dostaliśmy, jak poprzednio. Tym razem ducha bułka z plasterkiem żółtego sera i soczek w kartoniku 2x w ciągu 21h miał nam wystarczyć. Dobrze, że zabezpieczyliśmy się na drogę i mieliśmy coś swojego.
Zasypialiśmy, gdy było tak zielono jak wyżej. Dookoła same winniczki, drzewa,krzewy. Gdy obudziliśmy się rano widoki były zgoła odmienne. Iście księżycowe krajobrazy, którymi zachwycaliśmy się i nie mogliśmy wyjść z podziwu. Jak się później na Atacamie okazało- nie było się w sumie czym zachwycać, bo czekały na nas jeszcze lepsze widoki. Jechaliśmy przez Chile i oglądaliśmy jak dookoła nie ma żywej duszy, ani jednej roślinki, tylko pustynia, pagórki, czasem kaktus, nic więcej.
San Pedro de Atacama to maleńkie miasteczko zaraz na pustyni Atacama. Całe jest typowo turystyczne, turyści są w zasadzie jedynym źródłem utrzymania tubylców. Mimo wszystko bardzo miła mieścina, choć w niej samej niewiele jest do roboty. Trafiliśmy na bardzo klimatyczny hostel – hamaki, kolorowe malowidła dosłownie wszędzie, palenisko z ogniskiem, muzyka. Ogólnie przyjemne miejsce. Zostawiliśmy bagaże i swój wieczór skończyliśmy w knajpce z muzyką na żywo przy ognisku i lokalnym piwie. Następny dzień miał należeć do tych intensywnych, czas więc na relaks, a potem odespanie autobusu.