Wycieczkę na Drogę Śmierci kupiliśmy dzień wcześniej w informacji turystycznej. W La Paz jest mnóstwo biur oferujących tego typu wycieczki. Wszystkie trwają cały dzień, najpierw bus zgarnia ludzi z hosteli już z rowerami na dachu, dalej jedzie się busem jakieś 1,5h, by dotrzeć w miejsce, z którego zaczyna się podróż rowerem. W cenie jest transport, snacki, lunch i obiad, wodę, rower (cena za wycieczkę uzależniona jest od wybranego roweru, jest do wyboru kilka różnych, my wybraliśmy te najlepsze w obawie, że droga rzeczywiście będzie straszna, ale średniej klasy rower wystarczy), kask, rękawiczki, ochraniacze i kombinezon, a także popołudnie w hotelu, w którym serwowany jest wspominany obiad, w którym można wziąć prysznic i zrelaksować się w basenie. Dodatkowym plusem jest płytka ze zdjęciami i filmikami kręconymi przez anglojęzycznego przewodnika, który cały czas jedzie z grupą, co znacznie ułatwia sprawę, bo w czasie jazdy ciężko jest samemu operować aparatem. My zapłaciliśmy 500 BOB, co jest dość wysoką ceną, jednak można dorwać już za 350 BOB. Po prostu my postawiliśmy na te najlepsze rowery, na wszelki wypadek.
O 7 30 przyjechał po nas bus, pozbieraliśmy ludzi i ruszyliśmy w drogę. Grupa składała się tylko z 6 osób- my, dwójka Francuzów i dwójka Brazylijczyków, więc dużo sprawniej wszystko przebiegało. Gdy dotarliśmy na miejsce każdy dostał swoje wyżej opisane wyposażenie, sprawdzane były rowery, hamulce, czy wszystko jest ok i mieliśmy 10 minut na parkingu, by wypróbować rowery. Następnie wspólne zdjęcie przed początkiem trasy i w drogę.
Droga Śmierci to 63 km trasy schodzącej cały czas w dół. Zaczyna się na wysokości ok. 4700 m n.p.m., kończy się zaś na ok. 1250 m n.p.m., więc różnica wysokości jest dość spora. Zjazd trwa w sumie jakieś 3-4 h, w zależności od sprawności grupy. Droga Śmierci została uznana za najniebezpieczniejsza drogę na świecie. Jeszcze do 2007 roku ta droga normalnie jeździły samochody, ciężarówki, busy. Teraz już jest poprowadzona druga, asfaltowa i szersza droga, na którą większość środków transportu się przeniosła.
Pierwszy odcinek prowadzący do prawdziwej Drogi Śmierci ma asfaltową nawierzchnię. Szczerze mówiąc momentami jest cięższy od Drogi Śmierci, gdyż wieje tak, ze co lżejsze osoby spycha na boki, dodatkowo tu normalnie jeżdżą tiry i autobusy. Na przedzie jedzie z nami cały czas nasz przewodnik, zamyka grupę zaś nasz bus, do którego można się przesiąść, jeśli ktoś będzie miał dość jazdy na rowerze.
Co jakiś czas zatrzymujemy się w co bardziej atrakcyjnych miejscach, by porobić zdjęcia. Pierwsza część kończyła się po jakiś 45 minutach jazdy, gdzie zatrzymaliśmy się przy właściwym wejściu na Drogę Śmierci. Trzeba tam uiścić opłatę za wstęp (25 BOB), ostatnia szansa na toaletę, szybki snack i załadowanie rowerów znów na dach, byśmy mogli kawałek przejechać busem do miejsca, gdzie Droga Śmierci się zaczyna. Tam dostaliśmy jeszcze ciepły lunch w postaci tosta z jajkiem, zostaliśmy poinstruowani, jak jechać, żeby nie spaść w przepaść i wsiedliśmy na rowery. Dalej była to droga szutrowa, wyglądająca z góry dość przerażająco. Po lewej stronie przepaść, mgła, która uniemożliwiała nam zobaczenie, co w dole jest, jednak jak się później okazało to było tylko pierwsze wrażenie, bo wcale nie było tak strasznie.
Jechaliśmy za przewodnikiem jeden za drugim powoli, trzymając się raczej prawej strony, zjeżdżając bliżej przepaści tylko, gdy z naprzeciwka jechał jakiś bus albo auto. Widoki zapierały dech w piersiach, ale trzeba było być maksymalnie skupionym na tym, żeby jechać bezpiecznie. Nogi cały czas napięte, ręce spięte mocno trzymające kierownicę i hamulce, bo mimo że to zjazd z górki to jednak kosztuje sporo wysiłku.
Kilka razy zjeżdżaliśmy pod wodospadami, które utworzyły się zaraz nad drogą. Czasem trzeba było zejść z roweru i przenieść go ze względu na trwające prace na drodze, przez co utrudniony jest dostęp w kilku miejscach. Ogólnie dużo funu i zabawy, ale też nie mało wysiłku.
O ile na samej górze było bardzo zimno, tak im niżej zjeżdżaliśmy, tym temperatura stawała się coraz wyższa, przypominając nam, ile ubrań mamy na sobie pod kombinezonem. Ostatni odcinek trasy zaczyna się już dość nisko, gdy jest już bardzo ciepło. Ściągnęliśmy ubrania, które nam ciążyły przy wysokiej temperaturze (ponad 20 stopni, a mieliśmy na sobie ciuchy przygotowane na temperaturę 0 stopni), dostaliśmy wodę i zaczęliśmy ostatni odcinek, który prowadził już na koniec trasy, gdzie wsadzaliśmy znów nasze rowery na dach busa i skąd pojechaliśmy już do pobliskiego hotelu. Wzięliśmy upragniony prysznic, zjedliśmy obiad i wygrzewaliśmy się w słońcu przy basenie. Piotrek miał tego dnia lekkie problemy z wysokością (jak się je wieczorem przed wyjazdem w wysokie partie stek z lamy i popija piwem to nie ma się co dziwić)- nie mógł złapać oddechu i kłuły go płuca, więc z kąpieli w basenie nie skorzystał, ale ostatecznie wieczorem wszystko wróciło do normy. Koło 15 30 wyjechaliśmy z hotelu, gdyż na nowa drogę można wjechać tylko do godziny 16, potem już do następnego dnia nie można jej używać, więc musieliśmy zdążyć, jeśli chcieliśmy dostać się do La Paz.
Trasa Droga śmierci troszkę nas zmęczyła, więc całą drogę do La Paz przespaliśmy, zaś po powrocie jeszcze ostatnie zakupy na Targu Czarownic i do spania. Następnego dnia rano udajemy się już nad jezioro Titicaca do miejscowości Copacabana- ostatnie miejsce w Boliwii na naszej trasie.
Podsumowując- ktokolwiek będzie w La Paz i będzie miał więcej czasu- polecamy wypad na Drogę Śmierci- super przygoda, świetne widoki i bardzo dobra organizacja. Być w La Paz i nie zobaczyć Drogi Śmierci to grzech!
Adios!
4 komentarze
Z chęcią bym się wybrała na taką przejażdżkę, choć nie wiem co na to Marcin i jego lęk wysokości 😉
Bardzo fajna opcja na spędzanie urlopu i poznawanie okolicy. Widoki z tej trasy są przepiękne 😀
Boże, na tym świecie jest tyle do zobaczenia- co rusz natrafiam na kolejne ciekawe miejsce. Kiedy ja to wszystko zobaczę?? Ha ha ha!
Widoki po dziś dzień śnią nam się po nocach…a to już 4 lata stuknęły! Też tak mamy, ciągle kolejne kierunki wpadają do głowy i wydaje się, że życia zabraknie! 🙂 Marcin da radę, widoki wynagradzają wszystko, warto pokonać lęk 🙂
Super relacja, chętnie bym sobie taką drogą przejechała.
Ale, no właśnie ale…mam lęk wysokości.Już jak patrzę na zdjęcia, to mi jakoś nieswojo.
Podziwiam Was za odwagę, chociaż jakbym tam była i dostała rower, to pewnie bym wsiadła.
Widoki takie, że dech zapiera. Piękne okolice i sama nazwa trasy robi wrażenie.
Fajnie,że mogliście przeżyć taką przygodę.
Pozdrawiam!
Jasne, że byś Irenko wsiadła i jechała rowerkiem zbierając szczękę z podłogi! 🙂 Widoki zapierają dech w piersiach i mieliśmy chwile grozy, gdy Piotrka akurat wtedy złapała choroba wysokościowa pod koniec trasy i nie miał już siły pedałować, a odwrotu nie było. Ale wszystko skończyło się dobrze i wspomnienia pozostają z nami na zawsze! 🙂 I nazwa trasy, szczególnie w języku hiszpańskim, bardzo i nam się podoba 🙂
Dziękujemy Irenko za odwiedziny w tym baaardzo starym poście i ściskamy Cię mocno! 🙂