Elephant Family Care!

przez Rudeiczarne Travel Blog

Z samego rana następnego dnia wyruszyliśmy do upragnionych słoni. Wiedząc, jak są wykorzystywane w Azji przez rozpieszczonych zagranicznych turystów, których muszą całymi dniami, w pełnym słońcu nosić na swoich grzbietach, byliśmy przeszczęśliwi, mogąc jechać w miejsce, które nie ma nic wspólnego z maltretowaniem tych niesamowitych zwierząt. Warto pamiętać, że słonie są zaraz po delfinach i szympansach, zaliczane do najinteligentniejszych zwierząt.

Już o 8 rano podjechał po nas jeep, którym ruszyliśmy w drogę z Chiang Mai do Elephant Family Care – tak się nazywa farma, na której można opiekować się słoniami, można także zostać tam wolontariuszem i codziennie dbać o słonie. Nasza grupa liczyła 4 osoby plus nasz pilot. Po 1,5h jadąc ostatecznie przez dżunglę, dotarliśmy na farmę.

Najpierw dostaliśmy 6 wielkich worów bananów, które trzeba było porozrywać z kiści na pojedyncze banany, którymi mieliśmy najpierw karmić słonie i tym samym zyskać ich sympatię i zaufanie.

img_3788

Dalej dostaliśmy stroje – wielkie, szerokie spodnie i koszulki, jako że mieliśmy się kąpać w błocie ze słoniami i nasze ubrania kompletnie by się do tego nie nadawały. Wzięliśmy kosze z bananami i zeszliśmy do doliny. Słonie widząc banany ochoczo podeszły, nie opuszczali ich jednak ich opiekunowie. Co ciekawe, każdy słoń ma swojego własnego opiekuna, który spędza z nim całe dnie, troszcząc się i trenując. Poza tym opiekun nie może słonia spuszczać z oka, gdyż słoń je wszystko, co napotka na swojej drodze. Można sobie tylko wyobrazić, ile może zjeść 2500kg zwierzak. Na własne oczy przekonaliśmy się, że ich żołądki mają nieskończoną pojemność.

img_3787

Najpierw zapoznanie, kilka bananów w trąbę i już słoń zaczyna być bardziej ufny i spokojniejszy. Kolejnym krokiem jest wsadzanie bananów prosto do pysków – kolejny poziom zaufania zaliczony. Cwaniaczki przepychały się trąbami, by zdobyć jak najwięcej bananów, momentami próbowały sięgać trąbami do wiaderek i wyciągały sobie same. Niesamowicie pocieszne stworzenia!

img_3802

 

img_3800

img_3813

Słonie tajskie nie należą do tak wielkich, jak te afrykańskie. Jednak cechuje je wielka inteligencja. I ponoć bardzo przywiązują się do swoich opiekunów. Po nakarmieniu słoni bananami, krótki spacer, by mogły przegryźć banany „odrobiną” liści i traw. Rzeczywiście jedzą wszystko, co napotkają na swej drodze. Próbowały się nawet przez ogrodzenie dostać na plantację marakuji, drut kolczasty niespecjalnie przeszkadzał 🙂

img_3829

 

img_3849

Głównym punktem programu było jednak nazywane przez lokalnych „słoniowe spa” – czyli kąpiel błotna i nacieranie błotem słoni leżących w bajorze. To tu najbardziej miały się przydać ubrania, które wcześniej dostaliśmy. Słonie ochoczo weszły, bez specjalnej zachęty do bajora, turlając się w błocie, machając trąbą na wszystkie strony, my zaś wcieraliśmy błoto w ich grubą skórę. Nie da się ukryć, że wyglądały na zadowolone równie jak ci, którzy stali po kolana w błocie, wybierając je spod swoich nóg i nacierając słonia 🙂

img_3868

Dalej zaś słonie zostawiliśmy same sobie, oddały się radosnej zabawie w wodzie, skacząc po sobie, wywijając trąbami i rycząc w niebogłosy. Serio, nigdy byśmy nie podejrzewali, że te zwierzęta mogą tak cieszyć się kąpielą i zabawą! My zaś moczyliśmy kości w stawie, obserwując przed nami zabawy słoni.

img_3858

img_3876

Gdy słonie zmęczyły się upałem, odmaszerowały na ubocze do cienia, na nas już był zaś czas, by odejść i zostawić je w spokoju. Lunch czekał już gotowy na wzgórzu nad doliną. Zimne piwo, ryż, pieczone warzywa, rosołek i soczyste owoce i można było ruszać dalej w drogę ku wodospadowi. Oddalony o jakieś 20min drogi od farmy słoni, może nie robi jakiegoś fenomenalnego wrażenia, jednak jest to rzadka okazja, by móc wykąpać się pod wodą spływającą strumieniami z wodospadów. Rześko i lodowato, na ten upał całkiem przyjemna odmiana. Mogliśmy też wspiąć się i przejść wydrążonym korytarzem za wodospadem.

img_3901

DCIM100GOPRO

img_3904

Ostatnim punktem programu był rafting przez rzekę na bambusowych tratwach. Temperatura wody mroziła nieco krew w żyłach, sama rzeka też nie należała do rwących, więc 40min spędzone na tratwie po pewnym czasie zaczęły się mocno dłużyć. Po drodze kilka razy mijaliśmy kolejne słonie, kąpane w rzece, tudzież niosące wygodnickich turystów na grzbietach. Nie jest to najprzyjemniejszy widok, choć rząd stara się ograniczyć wykorzystywanie słoni w celach turystycznych, wciąż ciężko zapanować nad lokalnymi. Póki istnieje tak duża liczba chętnych, by skorzystać z tejże „atrakcji”, rynek pewnie będzie się rozwijał w najlepsze.

DCIM100GOPRO

Ostatecznie, przemoczeni do suchej nitki, dopłynęliśmy na miejsce zakończenia spływu, przebraliśmy się i wsiedliśmy do naszego jeepa, zasypiając w zasadzie nie przejechawszy nawet 5 minut. Obudziliśmy się dopiero w Chiang Mai.

Wysiedliśmy pod hostelem, zgarnęliśmy nasze plecaki i od razu złapaliśmy pierwszego lepszego tuk tuka na dworzec, wiedząc, że oficjalnie ostatni autobus do Chiang Rai odjeżdża codziennie o godz. 18:00. Niby wyczytaliśmy, że w piątki i niedziele odjeżdżają po 18 jeszcze 2 autobusy, ale nikt z lokalnych o tym nie wiedział i nie potrafił udzielić żadnej informacji, więc woleliśmy jak najszybciej dostać się na dworzec. PS. Warto pamiętać o korkach, nieważne w jak dużym mieście w Tajlandii się znajdujesz, po 17 korki to istny koszmar! Nie zapominajmy także, że z Chiang Mai do Chiang Rai jeździ bardzo dużo turystów i lokalnych, więc jeśli liczy się na miejsce w ostatnim tego dnia autobusie nie mając wcześniej biletu – Good luck!

Dotarliśmy tuż przed 18, biletów na 18 już oczywiście nie było i de facto byliśmy mentalnie gotowi na to, że być może spędzimy w Chiang Mai jeszcze jedną noc, jeśli nie uda nam się dostać biletów na autobus do Chiang Rai. Na szczęście jednak internetowa informacja o dwóch dodatkowych kursach w piątki i niedziele okazała się zgodna z prawdą i dostaliśmy bilety do Chiang Rai na 18:45 – koszt jednego biletu – 160 bahtów (ok. 19zł). Autobus z klimatyzacją, wodą mineralną, toaletą, batonikami.

Zdążyliśmy jeszcze przekąsić w przydrożnym straganie pad thaia, co prawda pod nogami biegały nam urocze szczury i karaluchy, ale jedzonko było wyśmienite, a Tajka, która nam ugotowała, nie omieszkała zadzwonić do swojego hinduskiego męża na skypie, by nas mu przedstawić 🙂

W każdym razie tuż po 22 dojechaliśmy do Chiang Rai, rzuciliśmy plecaki w hostelu i ruszyliśmy odkrywać nocne życie miasta, w którym roi się od tzw. Lady Boy’ów i nikogo to nie rusza. Miłe miasteczko, bardzo czyste, muzyka na żywo, aczkolwiek miasto szybko kładzie się spać.

Ale o Chiang Rai będzie już następny wpis!

Tymczasem pozdrawiamy z Birmy, z lotniska w Tachileik, które wygląda jak dworzec, jesteśmy jedynymi obcokrajowcami, brak kontroli celnej, nasze bilety mają ręcznie wypisane dane i jesteśmy jednymi z kilkunastu pasażerów. Lecimy stąd do Hehu, skąd udamy się nad Jezioro Inle w centralnej Birmie.

Nie wiedząc, kiedy znów złapiemy internet- Dziadku, wszystkiego, co najlepsze z okazji Twojego święta!

Sprawdź także

Zostaw komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Ta strona korzysta z plików cookies (tzw. ciasteczka). Możesz zaakceptować pliki cookies albo wyłączyć je w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje. Czy akceptujesz wykorzystywanie plików cookies? Akceptuj Dowiedz się więcej