Z samego rana następnego dnia wyruszyliśmy do upragnionych słoni. Wiedząc, jak są wykorzystywane w Azji przez rozpieszczonych zagranicznych turystów, których muszą całymi dniami, w pełnym słońcu nosić na swoich grzbietach, byliśmy przeszczęśliwi, mogąc jechać w miejsce, które nie ma nic wspólnego z maltretowaniem tych niesamowitych zwierząt. Warto pamiętać, że słonie są zaraz po delfinach i szympansach, zaliczane do najinteligentniejszych zwierząt.
Już o 8 rano podjechał po nas jeep, którym ruszyliśmy w drogę z Chiang Mai do Elephant Family Care – tak się nazywa farma, na której można opiekować się słoniami, można także zostać tam wolontariuszem i codziennie dbać o słonie. Nasza grupa liczyła 4 osoby plus nasz pilot. Po 1,5h jadąc ostatecznie przez dżunglę, dotarliśmy na farmę.
Najpierw dostaliśmy 6 wielkich worów bananów, które trzeba było porozrywać z kiści na pojedyncze banany, którymi mieliśmy najpierw karmić słonie i tym samym zyskać ich sympatię i zaufanie.
Dalej dostaliśmy stroje – wielkie, szerokie spodnie i koszulki, jako że mieliśmy się kąpać w błocie ze słoniami i nasze ubrania kompletnie by się do tego nie nadawały. Wzięliśmy kosze z bananami i zeszliśmy do doliny. Słonie widząc banany ochoczo podeszły, nie opuszczali ich jednak ich opiekunowie. Co ciekawe, każdy słoń ma swojego własnego opiekuna, który spędza z nim całe dnie, troszcząc się i trenując. Poza tym opiekun nie może słonia spuszczać z oka, gdyż słoń je wszystko, co napotka na swojej drodze. Można sobie tylko wyobrazić, ile może zjeść 2500kg zwierzak. Na własne oczy przekonaliśmy się, że ich żołądki mają nieskończoną pojemność.
Najpierw zapoznanie, kilka bananów w trąbę i już słoń zaczyna być bardziej ufny i spokojniejszy. Kolejnym krokiem jest wsadzanie bananów prosto do pysków – kolejny poziom zaufania zaliczony. Cwaniaczki przepychały się trąbami, by zdobyć jak najwięcej bananów, momentami próbowały sięgać trąbami do wiaderek i wyciągały sobie same. Niesamowicie pocieszne stworzenia!
Słonie tajskie nie należą do tak wielkich, jak te afrykańskie. Jednak cechuje je wielka inteligencja. I ponoć bardzo przywiązują się do swoich opiekunów. Po nakarmieniu słoni bananami, krótki spacer, by mogły przegryźć banany „odrobiną” liści i traw. Rzeczywiście jedzą wszystko, co napotkają na swej drodze. Próbowały się nawet przez ogrodzenie dostać na plantację marakuji, drut kolczasty niespecjalnie przeszkadzał 🙂
Głównym punktem programu było jednak nazywane przez lokalnych „słoniowe spa” – czyli kąpiel błotna i nacieranie błotem słoni leżących w bajorze. To tu najbardziej miały się przydać ubrania, które wcześniej dostaliśmy. Słonie ochoczo weszły, bez specjalnej zachęty do bajora, turlając się w błocie, machając trąbą na wszystkie strony, my zaś wcieraliśmy błoto w ich grubą skórę. Nie da się ukryć, że wyglądały na zadowolone równie jak ci, którzy stali po kolana w błocie, wybierając je spod swoich nóg i nacierając słonia 🙂
Dalej zaś słonie zostawiliśmy same sobie, oddały się radosnej zabawie w wodzie, skacząc po sobie, wywijając trąbami i rycząc w niebogłosy. Serio, nigdy byśmy nie podejrzewali, że te zwierzęta mogą tak cieszyć się kąpielą i zabawą! My zaś moczyliśmy kości w stawie, obserwując przed nami zabawy słoni.
Gdy słonie zmęczyły się upałem, odmaszerowały na ubocze do cienia, na nas już był zaś czas, by odejść i zostawić je w spokoju. Lunch czekał już gotowy na wzgórzu nad doliną. Zimne piwo, ryż, pieczone warzywa, rosołek i soczyste owoce i można było ruszać dalej w drogę ku wodospadowi. Oddalony o jakieś 20min drogi od farmy słoni, może nie robi jakiegoś fenomenalnego wrażenia, jednak jest to rzadka okazja, by móc wykąpać się pod wodą spływającą strumieniami z wodospadów. Rześko i lodowato, na ten upał całkiem przyjemna odmiana. Mogliśmy też wspiąć się i przejść wydrążonym korytarzem za wodospadem.
Ostatnim punktem programu był rafting przez rzekę na bambusowych tratwach. Temperatura wody mroziła nieco krew w żyłach, sama rzeka też nie należała do rwących, więc 40min spędzone na tratwie po pewnym czasie zaczęły się mocno dłużyć. Po drodze kilka razy mijaliśmy kolejne słonie, kąpane w rzece, tudzież niosące wygodnickich turystów na grzbietach. Nie jest to najprzyjemniejszy widok, choć rząd stara się ograniczyć wykorzystywanie słoni w celach turystycznych, wciąż ciężko zapanować nad lokalnymi. Póki istnieje tak duża liczba chętnych, by skorzystać z tejże „atrakcji”, rynek pewnie będzie się rozwijał w najlepsze.
Ostatecznie, przemoczeni do suchej nitki, dopłynęliśmy na miejsce zakończenia spływu, przebraliśmy się i wsiedliśmy do naszego jeepa, zasypiając w zasadzie nie przejechawszy nawet 5 minut. Obudziliśmy się dopiero w Chiang Mai.
Wysiedliśmy pod hostelem, zgarnęliśmy nasze plecaki i od razu złapaliśmy pierwszego lepszego tuk tuka na dworzec, wiedząc, że oficjalnie ostatni autobus do Chiang Rai odjeżdża codziennie o godz. 18:00. Niby wyczytaliśmy, że w piątki i niedziele odjeżdżają po 18 jeszcze 2 autobusy, ale nikt z lokalnych o tym nie wiedział i nie potrafił udzielić żadnej informacji, więc woleliśmy jak najszybciej dostać się na dworzec. PS. Warto pamiętać o korkach, nieważne w jak dużym mieście w Tajlandii się znajdujesz, po 17 korki to istny koszmar! Nie zapominajmy także, że z Chiang Mai do Chiang Rai jeździ bardzo dużo turystów i lokalnych, więc jeśli liczy się na miejsce w ostatnim tego dnia autobusie nie mając wcześniej biletu – Good luck!
Dotarliśmy tuż przed 18, biletów na 18 już oczywiście nie było i de facto byliśmy mentalnie gotowi na to, że być może spędzimy w Chiang Mai jeszcze jedną noc, jeśli nie uda nam się dostać biletów na autobus do Chiang Rai. Na szczęście jednak internetowa informacja o dwóch dodatkowych kursach w piątki i niedziele okazała się zgodna z prawdą i dostaliśmy bilety do Chiang Rai na 18:45 – koszt jednego biletu – 160 bahtów (ok. 19zł). Autobus z klimatyzacją, wodą mineralną, toaletą, batonikami.
Zdążyliśmy jeszcze przekąsić w przydrożnym straganie pad thaia, co prawda pod nogami biegały nam urocze szczury i karaluchy, ale jedzonko było wyśmienite, a Tajka, która nam ugotowała, nie omieszkała zadzwonić do swojego hinduskiego męża na skypie, by nas mu przedstawić 🙂
W każdym razie tuż po 22 dojechaliśmy do Chiang Rai, rzuciliśmy plecaki w hostelu i ruszyliśmy odkrywać nocne życie miasta, w którym roi się od tzw. Lady Boy’ów i nikogo to nie rusza. Miłe miasteczko, bardzo czyste, muzyka na żywo, aczkolwiek miasto szybko kładzie się spać.
Ale o Chiang Rai będzie już następny wpis!
Tymczasem pozdrawiamy z Birmy, z lotniska w Tachileik, które wygląda jak dworzec, jesteśmy jedynymi obcokrajowcami, brak kontroli celnej, nasze bilety mają ręcznie wypisane dane i jesteśmy jednymi z kilkunastu pasażerów. Lecimy stąd do Hehu, skąd udamy się nad Jezioro Inle w centralnej Birmie.
Nie wiedząc, kiedy znów złapiemy internet- Dziadku, wszystkiego, co najlepsze z okazji Twojego święta!