Pomysł, by ruszyć w kierunku Kaukazu tlił się w naszych głowach już od dłuższego czasu. Wiele razy mieliśmy kupować bilety do Gruzji, dotąd jednak jakoś ciągle szybciej wpadały nam w ręce bilety w inne kierunki, tym samym Gruzję odkładaliśmy wciąż na później. Tak samo było w sumie w przypadku Portugalii. Jednak Gruzję i Kaukaz mieliśmy ciągle w tyłe głowy, wiedząc, że nadejdzie pora i na tą część świata.
Zupełnie przypadkiem zaczęliśmy przeglądać stronę Wizzaira, wiedząc, że zbliża się sezon letni i pojawią się znowu kierunki, które zamykane są na sezon zimowy. Tak wpadliśmy na świetną cenę biletów do Kutaisi. Jedyna wątpliwość to tak naprawdę pogoda (koniec marca nie jest jeszcze zbyt ciepłym okresem w Gruzji), wiedząc jednak, że już tak długo odkładamy tą wyprawę, doszliśmy do wniosku, że nie obchodzi nas pogoda, temperatura, nie chcemy znowu odkładać Gruzji na „kiedyś”, kupujemy, jedziemy. Tak też staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów z Katowic do Kutaisi i uśmiechnięci szeroko zaczęliśmy snuć plany dotyczące kolejnej wyprawy. Każdy, kto kocha podróże z plecakiem wie, jakie to uczucie, kiedy ma się kolejny podróżniczy cel, kiedy zrobiło się pierwszy krok w kierunku eksplorowania kolejnego miejsca. Dla nas nie ma chyba nic bardziej pobudzającego do życia 🙂
Takim sposobem spakowaliśmy nasze plecaki wraz z najcieplejszymi ubraniami, jakie mogliśmy zmieścić i ruszyliśmy ku kolejnej przygodzie. Wylot z Katowic w środku nocy, w Kutaisi byliśmy nad ranem (tuż po 5). Przeprawa przez gigantyczną kolejkę na maleńkim lotnisku w Kutaisi, które obsługuje może 2-3 loty dziennie, tylko tanie linie. Wiadomo, najtaniej dla przewoźników jest lądować o dziwnych nocno-porannych godzinach. Samolot wypełniony Polakami w zimowych ubraniach i butach narciarskich – taniej dla nich jechać w butach narciarskich niż kupować drogi bagaż ze sprzętem. Troszkę buractwa na dzień dobry nie zaszkodzi 🙂 Jednak kurorty narciarskie w Gruzji, jak się później sami przekonaliśmy, zachęcają do wybierania tego kierunku – stoki świecą pustkami, olbrzymią ilością pokrywy śnieżnej, dość dobrymi warunkami narciarskimi i na pewno zachęcają ceny. Kiedyś i my się tam wybierzemy w ramach zimowego szaleństwa.
Wymieniliśmy pieniądze na lotnisku (jak się później okazało kurs wymiany na lotnisku był lepszy niż w niejednym kantorze w mieście) i opuściliśmy budynek lotniska. Powitał nas chłód, ciemność i ulewa. Wiedzieliśmy o tym, że budynek lotniska jest tuż przy głównej drodze (ok. 50 metrów od wyjścia z lotniska) i tam mamy szansę złapać dużo tańszą marszrutkę do Gori. Pogoda i pora nie zachęcała jednak do oczekiwania w deszczu na przejeżdżającą w środku nocy marszrutkę. Wsiedliśmy więc do marszrutki “lotniskowej”, która czekała tuż pod budynkiem lotniska, załadowana pijanymi Polaczkami myślącymi, że są królami w tym kraju (jakież to jest żenujące, już od początku musiało nas to spotkać!). Marszrutka jechała do Tbilisi, my jednak dogadaliśmy się w kierowcą, że wysadzi nas przy drodze nieopodal Gori, które chcieliśmy odwiedzić zanim dotrzemy do Tbilisi. Wymęczeni, nie bacząc na wrzaski Polaczków, zasnęliśmy w busie. Obudzono nas na postój, gdyż nasi jakże wspaniali kompani postanowili coś zjeść i namówili kierowcę na postój. Byliśmy już w górach, z nieba leciały wielkie płaty śniegu. Godzinny postój, Polaczki wypełniły brzuchy, jedziemy dalej.
Ostatecznie, po lekko ponad 5h drogi, dojechaliśmy do rozwidlenia dróg, gdzie mieliśmy wysiadać. Stąd jeszcze tylko 2km do Gori, jednak marszrutka nie zbacza z drogi, by nas wysadzić. Nie jest to żadnym problemem, gdyż zawsze przy tym rozwidleniu czeka rzesza taksówkarzy gotowych, by zawieźć do miasta turystów. Ważne, by nie godzić się na pierwszą cenę, która oczywiście przebija nieraz kkrilkuotnie normalną cenę za ten dystans, tak też było i w tym przypadku.
Taksówkarz wysadził nas tuż pod muzeum Stalina – najważniejszego i najsłynniejszego obywatela Gori. To właśnie tutaj urodził się ten wielki przywódca i zbrodniarz. Dla części mieszkańców Gori wielki wstyd, dla drugiej chluba miasta.
Zaczęliśmy zwiedzanie od muzeum Stalina, w którym także znajduje się jego pierwszy dom i wagon pociągu, którym podróżował na konferencję w Poczdamie (klimatyzacja, luksusowe przedziały, sala konferencyjna). Samo muzeum może nie robi aż tak gigantycznego wrażenia – większość ekspozycji to zdjęcia Stalina z najróżniejszymi znaczącymi w tamtym czasach politykami, a także masa przedmiotów faktycznie i rzekomo należących do Stalina. Znajdzie się jednak tutaj jedną z 12 na świecie pośmiertnie wykonanych masek-odlewów twarzy Stalina, a także imponujące pomieszczenie z prezentami dla towarzysza z najróżniejszych krajów świata. Z Polskiej Republiki Ludowej znaleźliśmy 3 upominki.
Co ciekawe, pod muzeum od strony placu, bardzo długo stał wielki pomnik towarzysza Stalina. Miał być on wielokrotnie zburzony, jednak część mieszkańców protestowała, uważając, że jest on chlubą tego miasta. Ostatecznie pomnik został rozebrany w środku nocy w 2010 roku, ku wielkiemu zaskoczeniu mieszkańców. Do dziś na placu zobaczyć można puste miejsce po pomniku otoczone deskami.
Po muzeum ruszyliśmy do ruin zamku na szczycie miasta w towarzystwie dwóch spotkanych po drodze psów. Przy okazji warto napomknąć, że w Gruzji aż roi się od bezdomnych psów. Są one jednak bardzo przyjaźnie nastawione do ludzi, raz się je pogłaszcze, idą za człowiekiem przez całe miasto. A jak wiadomo, my kochamy psy, więc odmówić sobie tej przyjemności nie mogliśmy, przez co przez cały tydzień mieliśmy psich, wiernych towarzyszy 🙂 Zamek na szczycie to nic szczególnego, roztacza się stąd jednak widok na Gori i komunistyczne blokowiska. Aura nie sprzyjała, Gori wygląda na bardzo smutne miasto.
Dalej z dworca w Gori, który jest chyba najnowocześniejszą częścią miasta, a raczej po prostu targowiskiem, gdzie można kupić wszystko, postanowiliśmy ruszyć do pobliskiego Uplisiche, gdzie znajduje się starożytne miasto wykute w skałach. Marszrutka zostawia nas tuż przed mostem, skąd trzeba iść ok. 2 km pieszo. Wieje tutaj z całych sił, należy ubrać się naprawdę ciepło. Zwiedzanie miasta zaczyna się od samego podnóża skał idąc ku górze, gdzie wieje jeszcze bardziej. Na samym szczycie znajduje się maleńka cerkiew– kobiety niech pamiętają (tyczy się to całej Gruzji), by zawsze mieć przy sobie 2 chusty – jedna na głowę (kobiety muszą mieć w gruzińskich monasterach i cerkwiach zakryte włosy), druga zaś jako spódnica, jeśli jest się akurat w spodniach (rzeczą niezbyt mile widzianą jest tu kobieta w spodniach, należy więc mieć spódnicę lub chustę). Miasteczko wykute w skałach robi nie lada wrażenie, szczególnie wiedząc, iż powstało ono już 5 w. p.n.e. i trwało do średniowiecza! Znaleźć tu zaś można pomieszczenie tronowe z pięknie zachowanymi płaskorzeźbami na suficie, półki skalne, ślady ognia i malowidła ścienne. Ponoć w niektórych pomieszczeniach wciąż mieszkają mnisi, tam jednak nie są wpuszczani turyści. Ze szczytu rozciąga się piękny widok na rzekę i dziko pasące się konie 🙂
Z Uplisiche wróciliśmy taksówką wraz z Francuzem napotkanym na drodze, zahaczając jeszcze o inny monaster, z którego zdjęć wrzucać nie będziemy – niestety cały był w rusztowaniach. Po powrocie do Gori od razu złapaliśmy marszrutkę do Tbilisi, gdzie chcieliśmy dotrzeć na wieczór. Oczywiście najpierw, jak zawsze, trzeba poczekać aż zbierze się ilość osób, z którą opłaca się jechać. Oczekiwanie jednak zawsze jest idealną sposobnością do ucięcia drzemki po nieprzespanej nocy 🙂
Na wieczór dojechaliśmy do niesamowitego Tbilisi. Nad urokiem tego miasta będziemy się rozpływać wielokrotnie w następnych wpisach o Gruzji, bo faktem niezaprzeczalnym jest, że to miasto nas po prostu urzekło 🙂 Tbilisi jednak zasługuje na osobny wpis, za dużo w nim niesamowitych miejsc, wspaniałego jedzenia i wina, fantastycznych ludzi i niezapomnianych chwil! Kolejny wpis zapewne pojawi się już jutro, tymczasem dziękujemy za cierpliwość, wiemy, że długo trzeba było czekać na początek relacji z Gruzji, jednak obiecujemy poprawę! 🙂