Do Limy dotarliśmy po 2 h jazdy autobusem na dworzec autobusowy. Stamtąd musieliśmy się dostać do akademika, w którym mieliśmy zorganizowany nocleg przez naszego kumpla (pozdrawiamy, Kamil!), który jakiś czas temu mieszkał w Limie w tym właśnie akademiku. Z racji tego, że miejsce docelowe znajdowało się dość spory kawałek od dworca, a z dojazdem autobusem tam naprawdę ciężko, skorzystaliśmy z usług taksówki. W Limie każdy przestrzega, by nie brać taksówek niezrzeszonych (zrzeszone mają żółty pasek na tablicy rejestracyjnej), bo niejednokrotnie kończy się to kradzieżami, a w wyjątkowych sytuacjach, w razie stawiania dużego oporu, nawet gorzej.
Zostawiliśmy rzeczy w akademiku i nie tracąc czasu ruszyliśmy w stronę głównego placu Limy, czyli Plaza de Armas. Plac zatłoczony niesamowicie, a przez pobliskie deptaki po prostu nie można było się przebić. Dzikie tłumy wyszły na ulice.
Na placu znajduje się m.in. katedra i pałac prezydencki.
A tutaj zdjęcie z deptaku- pamięta ktoś jeszcze bajkę o Droopy’m? J
W parku tym też znajduje się dość ciekawa fontanna multimedialna. Przedstawia ona peruwiańskie tańce narodowe, wykonane jednak są one dość słabo. Określa się tą fontannę jako fenomenalną, genialna itd. Itp., nam jednak mimo wszystko bardziej podobają się te w Barcelonie, ale co kto lubi.
Po długim spacerze po parku wróciliśmy do akademika. Lima póki co nas nie zachwyciła, ale postanowiliśmy jej jeszcze dać szansę następnego dnia. Trzeba podkreślić, że ze względu na liczne trzęsienia ziemi nawiedzające to miasto, niestety niezbyt wiele zabytków przetrwało, co sprawia też, że jest ono mniej atrakcyjne dla turystów. Podkreśla się także wysoką dość przestępczość w Limie. Niejednokrotnie z resztą tubylcy nas ostrzegali, byśmy uważali i mieli oczy dookoła głowy. O czymś to świadczy.
Następnego dnia spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy tak, by były gotowe do lotu do Europy i już z plecakami ruszyliśmy do dzielnicy Miraflores, często uważanej za tą najładniejszą część Limy. Trzeba przyznać, że tu jest naprawdę ładnie.
Z racji tego, że byliśmy już z całym naszym dobytkiem na plecach, nie poruszaliśmy się jakoś fenomenalnie szybko i dlatego też zdecydowaliśmy, że już prosto z Miraflores ruszymy na lotnisko.
Klify wchodzące prosto do oceanu robią wrażenie. Na wielu z nich swoje gniazda mają kondory, które można oglądać na wyciągnięcie ręki. Stąd także można startować na paralotni. Widoki z góry muszą być oszałamiające i pewnie gdybyśmy mieli więcej czasu i gdyby nie nasze plecaki, mocno zastanawialibyśmy się nad tym, czy nie spróbować lotu na paralotni. Cóż, pozostało pomarzyć.
Takim oto sposobem skończyła się nasza podróż po Ameryce Południowej. Nie jest to jednak ostatnia podróż na ten fascynujący kontynent i jesteśmy pewni, że wrócimy tu prędzej niż myślimy. Już mamy w głowie kolejne wyprawy i trasy, których realizacji nie możemy się doczekać. Tymczasem ruszamy ku Europie, gdzie po drodze mamy kilkugodzinny postój w Madrycie, który zamierzamy także zwiedzić, a potem 1,5 dnia w Paryżu. Zatem następny wpis już z Europy.
Niechętnie żegnamy się w piękną Ameryką Południową, ale wrócimy tu jeszcze!
Adios!