Z Modlina do Madrytu dolecieliśmy tuż po północy, zaś nasz kolejny lot – do Amsterdamu mieliśmy dopiero o 7 rano. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że kompletnie nie opłaca się ruszać poza lotnisko, więc ruszyliśmy przez terminale szukać przytulnego miejsca, by uciąć sobie kilkugodzinną drzemkę. Przy okazji warto pamiętać, że całe lotnisko w Madrycie objęte jest darmową siecią internetową, z której każdy z przyjezdnych może korzystać bez limitu. Wybór padł na stary terminal T1, gdzie jest najciszej i najprzytulniej, a i też nikogo widok śpiących w najróżniejszych miejscach podróżnych nikogo nie dziwi i nie szokuje 🙂
Po ponad 2-godzinnym locie do Amsterdamu, oczekiwaniu 4 h na lotnisku w Amsterdamie, nadszedł czas na załadowanie się do ostatniego już na tej trasie samolotu. Ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu, okazało się, że wreszcie będziemy mieli okazję lecieć dwupiętrowym gigantem, który KLM podstawił pod nasz gate. Dalej już tylko 12h lotu – w większości przespaliśmy, budząc się tylko na posiłki i wreszcie wylądowaliśmy na meksykańskiej ziemi 🙂
Warto wypełnić wszystkie papiery imigracyjne jeszcze w samolocie i pamiętać, że do Meksyku nie można wwozić żywności, nasion itd. Dodatkowo, niech nie będą zaskoczeniem wszędobylskie psy sprawdzające bagaże na lotnisku obwąchujące, czy nie mamy narkotyków i całe rzesze policji i wojskowych.
Z lotniska do centrum Mexico City najłatwiej i najszybciej można dostać się metrem – trzeba przejść na sam początek terminalu, do wejścia na lotnisko, stamtąd znaki prowadzą do jedynej linii metra zlokalizowanej przy lotnisku. Bilet jednorazowy – 5 pesos (ok. 1zł).
Ostatecznie dotarliśmy do naszego hostelu – nocleg w pokoju dwuosobowym – 30zł od osoby za noc w bezpośrednim towarzystwie Centro Historico. Jako że cała podróż i zmiana czasu dość dobrze dała nam się we znaki, jedyne, co zrobiliśmy tego wieczoru to obeszliśmy najbliższą okolicę, zjedliśmy tacos w pobliskim barze, wzięliśmy prysznic i zwyczajnie padliśmy spać.
Rano 5:40 pobudka, czas wyruszać na zwiedzanie Teotihuacan, czyli stanowiska archeologicznego położonego ok. 50km od Mexico City. Autobus kosztuje 44 pesos w jedną stronę od osoby, jazda trwa ok. godzinę. Autobus zatrzymuje się przy każdym z trzech wejść do Teotihuacan, jednak jeśli przyjeżdża się wcześnie rano, jak my, wejść można tylko przez bramę nr 2. Warto też pamiętać, że autobusy powrotne do Mexico City przy bramie 1 zatrzymują się tylko kilka razy dziennie, zaś przy bramie 2 są co 15 minut.
Mieliśmy tyle szczęścia, że dotarliśmy do Teotihuacan jako jedni z pierwszych i zdążyliśmy skończyć zwiedzanie w momencie, gdy dzikie tłumy zaczęły atakować piramidy.
Króciutko, gdzie w ogóle dotarliśmy – Teotihuacan to wielkie prekolumbijskie centrum religijne, którego budowę rozpoczęto jeszcze przed naszą erą. Wszystko zostało misternie rozplanowane – budynki kultu religijnego, administracja, budynki mieszkalne, nie było miejsca na przypadek.
Do dziś zachowały się Piramida Słońca – trzecia co do wielkości piramida na świecie o wymiarach: 225,0 m x 207,0 m i wysokość 65,0 m, nieco mniejsza Piramida Księżyca oraz Cytadela. Prócz tego spacerując po tzw. Alei Zmarłych, mija się masę nieźle zachowanych ruin budynków administracyjnych i kultu religijnego. My osobiście jesteśmy zachwyceni wczesnym porankiem na Piramidzie Słońca, gdzie właśnie trwały poranne medytacje.
Furorę robią loty balonem nad piramidami – co ciekawe, o ile z samego rana niebo było pełne kolorowych balonów, tak od ok. 10 rano wszystkie momentalnie zniknęły. Nie mamy pojęcia ile kosztuje taki lot, gdyż zwyczajnie nie mieliśmy czasu nawet o tym myśleć. Po drodze zwiedza się także małe muzeum, w którym zebrano eksponaty zachowane z wnętrz piramid i świątyń oraz mini ogród botaniczny z kaktusami. Piramida Słońca znajduje się na wprost wejścia nr 2, Cytadela na wprost wejścia nr 1, Piramida Księżyca to wejście nr 3. Koszt biletu wstępu do wszystkich atrakcji zlokalizowanych na terenie stanowiska archeologicznego Teotihuacan to 65 pesos, zniżki studenckie nie obowiązują. Warto wybrać się z samego rana i delektować się pustymi alejkami, kameralną atmosferą na szczycie piramidy, gdzie od 9 nadchodzą dzikie tłumy turystów.
Przy wyjściu bramą nr 1 dość ciekawy pokaz:
Złapaliśmy autobus powrotny do Mexico City – jeszcze przed wyjazdem z Teotihuacan rutynowa kontrola czy czegoś nie wieziemy – widok policjantów z bronią przestaje robić wrażenie.
Prosto z dworca pojechaliśmy czym prędzej do naszego hostelu po nasze plecaki i znowu na dworzec, tym razem główny ( autobusy do Teotihuacan odjeżdżają z dworca północnego) , kupiliśmy bilet na autobus do Puebli, odjeżdżający za 10 min i pobiegliśmy oddać bagaże kierowcy. Jechaliśmy w stronę niesamowitych wulkanów, które mijaliśmy po drodze do Puebli, a które mieliśmy oglądać z bliska w Choluli. Ostatecznie jednak pod koniec drogi jeden z wulkanów zaczął puszczać tak olbrzymie ilości dymu i popiołu, że całe niebo zostało całkowicie zaniesione, a tym samym widoczność taka, że nie było widać nic i nasza planowana wycieczka do tego miasteczka okazała się bezsensowna.
Tym samym pozostaliśmy w Puebli, gdzie postanowiliśmy zostać na noc, ze względu na to, że różnica czasu dawała nam się we znaki, zaś kolejne dni mają być naprawdę ciężkie i nie będzie czasu na spanie. W Puebli jest tylko jeden hostel – udaliśmy się do niego i okazało się, że mają miejsca w wieloosobowym dormitorium za ok.25 zł od osoby za noc- bierzemy. Zostawiliśmy bagaże i czym prędzej ruszyliśmy z aparatem w miasto, by zdążyć zobaczyć kolorowe uliczki przed zachodem słońca.
Puebla okazała się bardzo miłym, kolorowym miastem, jedyne, co nieco zepsuło nasze wrażenie to fakt, że mieliśmy okazję być tu w niedzielę, kiedy to stare miasto jest przepełnione masą tubylców z dzieciakami, a na każdym kroku nie pozwala o sobie zapomnieć niedzielny festyn/kiermasz itd. Pełen kiczowatych balonów, wiatraczków, klaunów itd. Puebla musi być dużo ładniejsza bez zbędnych festynowych atrakcji. Mimo wszystko jednak – miłe, kolorowe miasto z mnóstwem potężnych kościołów, przemiłymi ludźmi i pysznym jedzeniem.
PS. Nie polecamy lodów marakujowych z przyprawą paprykową – kwaśna marakuja i słono-ostra papryka, obrzydliwość! Piotrek za to spróbował smażonych pasikoników, ponoć lepsze niż azjatyckie skorpiony 🙂
Jutro z samego rana ruszamy do Oaxacy, nocą będziemy jechać w kierunku San Cristobal de las Casas, przez co nie będziemy mieć dostępu do internetu. Gdy tylko złapiemy sieć – pojawi się wpis z kolejnych odwiedzanych przez nas miejsc na mapie Meksyku.
Tymczasem Adios Amigos, wrócimy tu niebawem z kolejną dawką zdjęć i opowieści z niesamowitego Meksyku! 🙂