Do Da Nang dojechalismy rano, wzielismy prysznic w hostelu i wynajelismy od razu skutery w hostelu i ruszylismy zwiedzac okolice. Juz w Da Lat przekonalismy sie, ze najszybciej i najwygodniej jest zwiedzac na skuterach, stad tez dalej wielokrotnie korzystac bedziemy z tego srodka transportu. Dysponowalismy trzema kierowcami, wiec nie bylo problemu by na nasza szostke wynajac trzy skutery. Paliwo jest tu naprawde tanie, tak samo wynajem skuterow -na caly dzien maksymalnie 5 dolarow na dwie osoby.
Najpierw ruszylismy poza miasto w kierunku wielkiego posagu tzw Lady Buddy- bogini milosierdzia, ktora osiagajac wysokosc 67 metrow spoglada czujnym okiem na miasto. Nie dalo sie pozbyc wrazenia, ze idea tego posagu jest dosc podobna do posagu Jezusa w Rio De Janeiro 🙂
Trzeba przyznac, ze tutaj upal dawal sie nam dosc dobrze we znaki. Dalej wsiedlismy na skutery i probowalismy wyjechac na wzgorze, z ktorego mial roztaczac sie piekny widok na okolice. Niestety nasze skutery okazaly sie zbyt slabe, a droga zbyt stroma. Lokalni nas przed tym przestrzegali, ale jako, ze juz przyzwyczailismy sie do tego, ze czesto sciemniaja, albo przynajmniej przesadzaja – postanowilismy sprobowac. Tym razem jednak mieli racje – droga jest na skutery za stroma. Dodatkowo cienia tu nie zaznasz, a jako ze zblizalo sie poludnie i slonce grzalo niemilosiernie – postanowilismy zawrocic i jechac w druga strone z miasto, by odwiedzic tzw. Marble Mountain.
Po drodze ze skuterow roztaczaly sie takie widoczki – dosyc ciekawe lodki rybackie 🙂
Na Marble Mountain dotarlismy w samo poludnie, postanmowilismy wiec najpierw cos przekasic, a dopiero potem wybrac sie na szczyt. Skuter – piekna sprawa, dowiezie na obiad w kazde miejsce!
Po zjedzeniu zupy – a zupy, trzeba przyznac, maja ogolnie w Wietnamie pyszne, mielismy juz dosc energii by zwiedzac dalej. Wstep na Marble Mountain – 0,7 dolara, jesli chce sie na szczyt wyjechac winda – kolejne 0,7 dolara.
Na szczycie czekalo na nas kilka pagod, posagow Buddy i widok na morze:
A takze genialna jaskinia z oltarzykami Buddy, klimat niesamowity!
Obeszlismy caly szczyt – polecamy wszystkim, zdjec za wiele nie wrzucamy z tego miejsca, by nie przesadzic z iloscia zdjec w tym poscie, ale jest naprawde warty zobaczenia! Szkoda tylko, ze u podnoza gory kwitnie gigantyczny handel marmurowymi wyrobami watpliwej urody, no ale co kto lubi. W kazdym razie sama gora jest przepiekna!
W ramach rekreacji i malego treningu dla chlopakow, widzac, ze warunki na tutejszej plazy sa naprawde fajne, postanowilismy sprobowac sil na desce. Wypozyczylismy 2 deski surfingowe – 4,5 dolara za jedna deske na caly dzien, gratis ciuchy do plywania na desce. Fale sa tu dosc konkretne, a przyajmniej zupelnie wystarczajace dla poczatkujacych 🙂
Co prawda wszedzie wisialy czerwone flagi i ratownik gwizdal, zeby nie plywac przy takich falach, ale panowie jako poczatkujacy surferzy nie oddalali sie zbytnio od brzegu, probujac lapac swoje pierwsze fale. Trzeba przyznac, ze Piotrkowi szlo najlepiej! Az zaczal zalowac, ze nie moze kontynuowac podrozy razem z Kamilem i Konradem, ktorzy po naszym powrocie do Polski jada jeszcze do Indonezji surfowac przez miesiac…Coz, nastepnym razem!
Profesjonalizm w pelnej krasie 🙂
Po zachodzie slonca robi sie tu jednak zimno, wiec trzeba bylo zbierac sie z plazy, choc chlopakow trudno bylo do tego zmusic. Ale zawsze najlepszym argumentem, ktory jest w stanie ich przekonac jest dobre jedzenie!
Wybralismy sie na kolacje inna niz dotychczas, probujac tzw Hot Pot’a, czyli gotujacej sie zupy, do ktorej dobiera sie konkretne skladniki i samemu dorzuca do zupy. Powiedzmy, ze takie wietnamskie fondue. Przepyszne! Za 2,5 dolara hot pot dla dwoch osob.
Nastepnego dnia ruszylismy z samego rana – znow 5 rano (!), by zdazyc zobaczyc wszystkie atrakcje w okolicy Da Nang i ruszyc pod wieczor do Hue, gdzie mielismy spedzic kolejna noc. Pierwszym punktem, ktory chcielismy dowiedzic z samego rana bylo My Son, gdzie znajduja sie ruiny swiatyn. Chcielismy tam byc jeszcze zanim dotra tu autokary zapelnione turystami. Trzeba jednak przyznac, ze taka wyprawa z rana na skuterach, przed wschodem slonca, dosc dobrze nas wyziebila i przewiala, nie spodziewalismy sie, ze bedzie az tak zimno! W akcie desperacji trzeba bylo zalocy nawet peleryny przeciwdeszczowe jako izolacja przed lodowatym wiatrem 🙂 Ponizej przeprawa przez rzeke – mostu jeszcze nie ma, wiec jedyna opcja dostania sie na drugi brzeg jest prom. Wietnamscu oszusci jak zwykle postanowili zbic kase na bialasach i tu wygrali – od nas gnojki zazyczyly sobie 20 000 dongow, czyli prawie dolara, podczas gdy od Wietnamczykow 6 000 dongow. Probowalismy sie wyklocac, ale oczywiscie standardowo zaczeli udawac, ze nie rozumieja, co do nich mowili, a potem odwracac od nas. Gdyby nie to, ze to jedyny prom w okolicy to bysmy im nie zaplacili dla zasady, ale tu innej mozliwosci nie bylo – co nie zmienia faktu, ze kolejny raz przekonalismy sie, jak tutaj inaczej traktuje sie bialasow.
Do My Son rzeczywiscie dotarlismy jeszcze przed tlumami, ktore pojawily sie, gdy my juz opuszczalismy to miejsce 🙂 W kazdym razie samo My Son delikatnie nas zawiodlo – wiele sie nie zachowalo, czesc zostala odbudowana, a by odbudowane czesci nie wygladaly jak nowe – brzegi nowych cegiel tluka mlotkiem, potem trzeba troszke pomalowac na ciemniejszy kolor, efekt starosci gwarantowany!
Dalej ruszylismy niezwykle malownicza trasa, wiodaca przez wietnamskie wiejskie tereny, pola ryzowe, pastwiska – istna sielanka rodem z pocztowek! Posrodku pastwiska i pol ryzowych- malutkie groby w ksztalcie pagodek!
Momentami droga sie konczyla i trzeba bylo przenosic skuter tudziez probowac przejechac przez bagienko, lokalni patrzyli na nas z niedowierzeniem, ale dalismy rade!
Malowniczymi drozkami przez pola i wioski dotarlismy do Hoi An, przepieknej miejscowosci Hoi An- kolorowe uliczki, kawiarenki, mosty przez rzeke, kamieniczki, chinskie domy jak z innego swiata. Czas sie tu zatrzymal, jest to z reszta najlepiej zachowane miasto portowe z tej czesci Azji. Trzeba przyznac, ze Hoi An naprawde nam sie spodobalo i wcale nie chcialo nam sie stad wyjezdzac.
Hoi An polecamy kazdemu, kto bedzie w okolicy. Odrobine zạ duzo turystow, tổ fakt, bộ sa ích cale tlumy, ale warto przyjechac na kilkugodzinny spacer, bộ jest tổ miasteczko zupelnie inne niz tế, ktore sa w okolicy.
Z Hoi An musielismy juz wracac do Da Nang, by zdazyc zlapac pociag do Hue, gdzie jak juz wspomnielismy, mielismy spedzic kolejna noc. Po drodze mijalismy jeszcze kukurydze suszona na jezdni – tak przygotowywany jest m.in. popcorn 🙂
Pociag z Da Nang do Hue – 2 godziny, warunki noo….nie byly cudowne, co prawda byly wiatraki, wiec upalu nie bylo, ale twarde drewniane lawki przez 2 godziny zdazyly nam dac sie we znaki. Ale czego mozna bylo sie spodziewac za 1,5 dolara 🙂
W kazdym razie do Hue dojechalismy juz pod wieczor, dojechalismy do naszego hostelu, zjedlismy i padlismy spac. Tym razem postanowilismy nie wstawac na wariata o 5 ani 6, zaszalelismy spiac do 8 ha! 🙂
Na dzien dobry – oczywiscie wynajem skuterow, gdyz musielismy sie takze jakos dostac poza Hue, by zobaczyc grobowce tutejszych monarchow.
Najpierw ruszylismy do cytadeli i tzw. Zakazanego Miasta Hue – wstep mocno przesadzony jak na atrakcje czekajace w srodku cytadeli – 150 000 dongow czyli jakies 7 dolarow. W srodku za to praktycznie wszystko zostalo zniszczone podczas wojny wietnamskiej. Szkoda, bo wedlug zrodel miasto w obrebie cytadeli bylo niegdys potezne i bardzo rozbudowane. Teraz zwiedzic mozna 2 budynki, korytarze i staw, cal reszta jest systematycznie odbudowywana w miare zdobywania funduszy. Najwieksze wrazenie zrobil na nas chyba film pokazujacy plany restaurowania i odbudowywania kolejnych budynkow. Dlatego tez cena biletu mocno przesadzona, tak samo jak nazwa lokalnych „zakazane miasto”, bo z calym szacunkiem – do piet pekinskiemu Zakazanemu Miastu nie dorasta.
Moze lekka przesada byloby stwierdzenie, ze nie warto tu isc, ale na pewno mocno nas cytadela zawiodla, albo spodziewalismy sie moze zbyt wiele…
Dalej na skuterach pomknelismy juz za miasto, by odwiedzic slynne grobowce monarchow – tu poszaleli. Nie sa one zbyt stare, gdyz pochodza z XIX/XX wieku, ale monarchowie nie bez powodu podwyzszyli podatki o 30% – na to, co stworzyli jeszcze za swego zycia -mowa o grobowcach, przeznaczyli na pewno fortune!
Jesli ktokolwiek ma watpliwosci czy dowiedzic grobowce czy cytedele – koniecznie jedzcie do grobowcow – az kipi od zdobien i naprawde warto je zobaczyc!
Ostatnim punktem byla jeszcze wycieczka za miasto na wybrzeze, gdyz czytalismy, ze okoliczne plaze sa warte odwiedzenia. Ostatecznie nie mielismy niesttey za wiele czasu, by pojechac tam, gdzie sa one najladniejsze, wiec zatrzymalismy sie jakies 10km za Hue. Niestety ta plaza nie byla jakas fenomenalna, wiec zrobilismy kilka zdjec i wrocilismy do Hue…
Oddalismy skutery i zebralismy sie na autobus do Ninh Binh- ok.10 godzin jazdy nocnym autobusem, 10 dolarow, lozka pietrowe. Nastepny wpis o Ninh Binh- przepieknym miejscu – juz niedlugo, tymczasem zbieramy sie do Halong Bay! 🙂