W Kambodży wylądowaliśmy po godzinie lotu z Bangkoku i od razu zauważyliśmy małą różnicę między Tajlandią a Kambodżą – otóż tutaj monopol nie jest niczym dziwnym. Już na lotnisku można się o tym przekonać – wszystkie środki transportu z lotniska do Siem Reap należą do jednej tylko firmy, nie ma możliwości dostania się do miasta w inny sposób niż kupując bilet właśnie od nich. Nie ma też możliwości negocjacji ceny- jest stała i albo ją akceptujesz albo idź na nogach. Ostatecznie zapłaciliśmy 10 dolarów w sumie za busa dla naszej 6stki i dojechaliśmy do hostelu, po drodze kupując już bilety na autobus do Sihanoukville, skąd mieliśmy płynąć na wyspę Koh Rong.
W hostelu od razu wynajęliśmy rowery na następny poranek, by objechać kompleks świątynny Angkor Wat. Szybko rzuciliśmy bagaże i jeszcze poszliśmy obejść na szybko miasteczko nim położymy się spać.
Ostatecznie spaliśmy jakieś 3 godziny, gdyż pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 4, a na rowerach ruszyliśmy o 4:30 – ciemnica jakich mało, jedzie się przez dość bujny busz, nie muszę chyba mówić, że o latarniach i światłach w rowerze można zapomnieć 🙂 ale chcieliśmy dotrzeć do pierwszej świątyni jeszcze przed wschodem słońca.
Świątynie pochodzą z XII wieku ku czci hinduskiego bóstwa Wisznu. Prócz niesamowitego jak na te czasy budownictwa, świątynie wyróżniają niebagatelne reliefy, wykonane w bardzo subtelny sposób, a które zachowały się do dziś.
Niektóre ze świątyń zdążyły wtopić się w drzewa, które obrosły świątynie, ale też ich korzenie częściowo je zdewastowały.
Nie będziemy się tu nadto rozpisywać na temat świątyń, gdyż tak samo, jak w przypadku Machu Picchu wydaje nam się, ze zdjęcia, choć i tak nie oddają rzeczywistych widoków, choć w części pokażą piękno tychże świątyń. Ot, wystarczy zerknąć poniżej…
Natury nie oszukasz…
A tutaj jeszcze po drodze natknęliśmy się na całe stado małp, które wlazły nam na rowery i ciężko się było ich pozbyć. Były na tyle oswojone, że można je było karmić z ręki i na tyle bezczelne, że gdy staraliśmy się im ograniczać dawki to wyrywały nam całoość z ręki 🙂
Ostatecznie objechaliśmy większość świątyń na rowerze i zrobiliśmy w tym gigantycznym upale jakieś 30km na rowerze. Byłoby to nic, gdyby nie 34 stopnie i wilgotność na poziomie 94 %. Wróciliśmy do hostelu, wypiliśmy piwko, zjedliśmy i ruszyliśmy w drogę na wybrzeże autobusem z dwupiętrowymi łóżkami. Mieliśmy jechać 12h, ostatecznie poszło nam koło w autobusie i jechaliśmy 15h, ale w sumie i tak całą drogę przespaliśmy. Koszt takiego autobusu to 16 dolarów, przy okazji miejsca leżące, klimatyzacja i na dolnych łóżkach towarzystwo karaluchów, ale przygoda przygodą 🙂
Z racji tego, że mamy problemy z naszym komputerem i musimy korzystać z Konradowego kompa, nasze wpisy będą lekko ograniczone jeśli chodzi o treść. niestety nasz komputer się popsuł, ale będziemy się starać o regularne wpisy ze zdjęciami.