Na wstępie, musimy, wybaczcie – Mamo, nie denerwuj się oglądając tu zdjęcia, NIE, nie pogryzły nas małpy, NIE, nie mamy wścieklizny, WIEMY, ŻE MÓWIŁAŚ, BY ICH NIE DOTYKAĆ, ale jakoś tak wyszło, przepraszamy 🙂
A teraz do rzeczy…
Do Kuala Lumpur dojechaliśmy ostatecznie ok. 1 w nocy. Na szczęście recepcjonista czekał na nas, byśmy mogli się zameldować. Mimo wielu godzin spędzonych w podróży i na granicy nie mogliśmy zasnąć, choć miasto dawno już zamilkło. Wiedzieliśmy już, że w związku z opóźnieniem autobusu, będziemy musieli w Kuala Lumpur spędzić jeszcze jedną noc, jeśli chcemy zobaczyć nocą słynne Petronas Tower.
Rano wstaliśmy i postanowiliśmy dzień zacząć od Batu Caves, czyli świątyń hinduistycznych odkrytych w XIX wieku ulokowanych w wapiennych jaskiniach mniej więcej 12km od Kuala Lumpur. Dojechać tam można kolejką podmiejską 2,4 myr (przelicznik waluty malezyjskiej do pln to 1 do 1, więc nie będziemy za każdym razem przeliczać) ze stacji Kuala Lumpur, na Chinatown. Chcieliśmy tam pojechać jak najwcześniej wiedząc, że z godziny na godzinę w jaskiniach będzie przybywać tak zwiedzających, jak i przede wszystkim wyznawców hinduizmu, którzy właśnie obchodzą swoje religijne święto. Czas jazdy to ok.20min.
Dojechaliśmy na miejsce tuż po 9 rano, a ludzi już była cała masa. Jest to z resztą główne miejsce pielgrzymek lokalnych wyznawców hinduizmu, a jest ich sporo, więc nie ma co się dziwić. Ciężko sobie wyobrazić, co dzieje się później. Wejście do głównej jaskini jest za darmo, do dwóch pozostałych wstęp płatny. Wyobrażenie, które macie o Batu Caves, gdy dotrzecie na miejsce jest zupełnie inne. Można rzec – dość zawodzi. Szczególnie ogromny plac przed wejściem do głównej jaskini, gdzie znajdziecie wszystko – od kokosów, przez frytki po hinduistyczne bransoletki i kwiaty. Nas na placu złapali dziennikarze i udzielaliśmy wywiadu do nieznanej nam telewizji, gdzie musieliśmy powiedzieć, jak cudownie jest być w tym miejscu i jak wspaniale to wszystko wygląda. Tak naprawdę – tak, w środku wygląda i robi wrażenie, jednak wspomniany plac de facto targowy – dramat!
Tuż przed jaskiniami stoi olbrzymi posąg Murugana, jego największy posąg na świecie. Pilnie strzeże wrót do jaskini, w której znajdują się świątynie wyznawców hinduizmu. Wstęp do samych świątyń tylko dla wyznawców. Widać, w jaki trans wpadają stając już na pierwszym stopniu schodów do jaskini, wszyscy boso, w odświętnych strojach. W środku przy kolejnych posążkach bogów palą się świece, panuje półmrok, światło wpada przez otwór w jaskini, z którego kapią delikatnie kropelki wody.
Gdzie jednak mkną wszyscy turyści? Na sam koniec jaskini, gdzie główną atrakcją są wszędobylskie małpy, na tyle bezczelne, że podchodzą do każdego i wyrywają, dosłownie wyrywają z rąk i plecaków jedzenie. Nie masz jedzenia? To spadaj, idę dalej, kto inny mi da. Karolina trzymała w zamkniętej dłoni kilka chrupek, małpa podeszła, jedną ręką przytrzymała z całej siły kciuk, drugą otworzyła sobie pozostałe palce i wyciągnęła chrupki, wybierając je do ostatniego okruszka.
Po wizycie w Batu Caves wróciliśmy do Kuala Lumpur, ponownie kolejką. Docieramy do centrum miasta, mijając po drodze kolejne budynki. Najpierw teatr miejski, który aktualnie jest w remoncie:
…dalej zaś Masjid Iamek, do którego wstęp jest zamknięty dla turystów nie-muzułmanów na najbliższe 3 miesiące.
Na posiłek wybraliśmy oczywiście Chinatown, gdzie idąc od straganu do straganu, próbowaliśmy kolejnych specjałów. Najpierw naleśniki z miodem i orzechami, dalej zaś chińskie pierożki – najpierw na słono – z krabem, krewetkami, tofu, potem zaś na słodko – z lotosem, z truskawkami – nazwaliśmy je „chmurki”, bo ciasto było tak delikatne, że rozpływało się w ustach. Próbowanie Lokalnych przysmaków to jedna z ulubionych części każdej naszej podróży – bezapelacyjnie!
I oczywiście kawa ze skondensowanym mlekiem, nie można jej nie pić będąc w Azji Południowo-Wschodniej. Na wynos? To w woreczku. Ta kawa w porównaniu do kawy w Birmie (tylko instant z torebki, tak samo w Singapurze) była parzona, bardzo mocna i z dużą ilością mleka. Ilość taka, że ciężko było wypić.
Docieramy wreszcie do Narodowego Meczetu Masjid Negara. Wejście dla turystów między 15 a 16. Boso, przykryte włosy, nogi, ręce po nadgarstki. Jeśli nie ma się odpowiedniego stroju, można za darmo wypożyczyć przy wejściu do meczetu, trzeba się jednak przygotować na kilometrową kolejkę przed każdym wejściem turystycznym. A co jeśli nie ma się odpowiedniego stroju, a nie chce się stać w kolejce? Ubrać na siebie wszystko, co ma się w plecaku podręcznym, czyli sarong, koszulę i…przeciwdeszczową pelerynę 🙂 Można wyglądać dość zabawnie, niektórzy rzekną, jak idiota, ale czy to ważne? Wszystko zakryte, jak trzeba, można wchodzić zanim tłumy stojące w kolejce po strój wejdą do środka.
Meczet narodowy, choć sporych rozmiarów (może pomieścić ponoć 15tys. Wiernych, choć w to nie chce się wierzyć), nie robi piorunującego wrażenia. Może dlatego, że jest on stosunkowo młodym budynkiem, pochodzi z 1965 roku, na jego ukończenie wydano fortunę. Do głównego pomieszczenia, gdzie modlą się pogrążeni w transie wierni, turyści nie mają wstępu, mogą zaglądnąć zza bramki
Po wizycie w meczecie narodowym, ruszyliśmy do pobliskiego Perdana Botanical Garden, czyli sporej wielkości ogrodu botanicznego, 200m od meczetu. Miła przystań pośród zieleni, nad jeziorkiem, w którym pływają ogromne ryby i żółwie. W parku znajduje się też część z orchideami, jeleniami i sarnami, sztuczne wodospady czy amfiteatr. Miło tu przysiąść nad jeziorem i odpocząć.
Zaczyna zanosić się na deszcz, z resztą prognozy zapowiadały niezłą ulewę, wracamy więc do hostelu, zarezerwować autobus do Penang, znaleźć hostel, napisać bloga. Mijamy wieżę Menara Tower, do której udamy się pod wieczór, by spojrzeć z góry na miasto.
Ledwo dotarliśmy do hostelu, z nieba po prostu lunęło, dawno nie widzieliśmy takiej ulewy i burzy, ściana deszczu, a do tego parno i duszno, że ledwo można oddychać. Mamy tylko nadzieję, że przestanie padać nim się ściemni.
Gdy tylko przestało padać, ruszyliśmy w drogę ku wieży Menara. Chcieliśmy z niej oglądać panoramę miasta, gdy wszystkie wieżowce, a przede wszystkim ten najważniejszy – Petronas, będą już podświetlone. Po ulewie praktycznie nie było powietrza, by oddychać, miasto parowało. Dotarliśmy pod Menarę tuż przed 21, na miejscu okazało się, że jest cała skąpana w chmurach i wyjazd na nią na własną odpowiedzialność, zwrotów za bilety nie będzie. Chcieliśmy zaryzykować, póki nie pokazano nam zdjęć z góry, na których nie widać dosłownie nic, prócz chmur. Ok, bez sensu, idziemy pod Petronasy.
Znowu rozlało się z całych sił, musieliśmy ubrać przeciwdeszczowe kurtki i schować całą elektronikę. Dopiero pod samymi wieżami deszcz ustał, a naszym oczom ukazał się ten niesamowity widok…
I od teraz już wiesz, że jesteś taki malutki…
Pokręciliśmy się jeszcze po Chinatown i wróciliśmy do hostelu, który mieliśmy opuszczać o 6 rano, by dojechać za dnia na wyspę Penang do Georgetown w Malezji. Dla tych, którzy będą się wybierać gdziekolwiek z Kuala Lumpur z dworca – przyjedźcie tam duuużo wcześniej, zanim wsiądziesz w autobus, stoisz w kilometrowej kolejce, by wymienić swój elektroniczny (uwaga, musi być wydrukowany) bilet, na malezyjski kwitek. Bez tego nikt nie wpuści Cię do autobusu. Wyjazd miał być o 7:45, ostatecznie autobus spóźnił się niemal godzinę. Ostatecznie dojechaliśmy do Georgetown na wyspie Penang, która z lądem jest połączona mostem. W ten sposób rozpoczęliśmy wreszcie zasłużone lenistwo, może nie w takim stylu, jak inni, którzy preferują leżenie do góry brzuchem i robienie NIC, bo nasz styl jest nieco inny – trekking, snorkeling, objazdy, ale dzięki temu widzimy i wiemy więcej 🙂 W każdym razie o Penang, malezyjskich plażach i dżungli będzie kolejny wpis!
Tymczasem pozdrawiamy z Bangkoku, gdzie spędzamy ostatnią noc w Azji Południowo-Wschodniej, ale za to jutro…lecimy jeszcze do Izraela, tak, by stopniowo przyzwyczajać się do niższych temperatur 🙂 Uciekamy na Khao San bawić się do białego rana, jutro wpis z Penang! 🙂