Do Bangkoku, skąd mieliśmy lot do Singapuru, dotarliśmy tuż o świcie, gdy miasto dopiero budziło się ze snu, a Khao San tak naprawdę dopiero kładło się spać. Złapaliśmy taksówkę z dworca Morchit i ruszyliśmy ku miastu. Mieliśmy tylko kilka godzin, ale nie mogliśmy sobie darować śniadania mistrzów na naszej ulubionej Rambuttri street. Nawet kilka godzin przerwy jest warte, by zaglądnąć do Bangkoku, to miasto ma w sobie coś, co nas przyciąga za każdym razem. I oczywiście genialne jedzenie, za którym nieco się stęskniliśmy po birmańskiej kuchni, bądź co bądź tajskie jedzenie bardziej przypadło nam do gustu. Mały spacer po Khao San, gdzie tyle co skończyła się całonocna fiesta i w drogę na śniadanie na Rambuttri.
W Birmie nie mieliśmy czasu zrobić sobie nigdzie prania, więc z braku czystych koszulek, nakupiliśmy jeszcze na Khao San kilka koszulek, standardowo „Same, same but different” musiało być J Dla tych, co nie wiedzą – standardowy tekst na każdym ulicznym straganie, gdy pytasz o rozmiar, wzór itd. – na wszystko odpowiedź brzmi „same, same”, choć potem okazuje się, że jednak different 🙂
I w drogę na lotnisko. Rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach tuż obok naszego gate’u uzupełniając blog i nawet nie zauważyliśmy, kiedy kończył się boarding i wzywali ostatnich pasażerów na pokład. Prawie spóźniliśmy się na samolot, choć siedzieliśmy tuż obok wejścia do naszego samolotu. Cóż, opisywanie naszych przygód także może wciągnąć, czasem aż nadto 🙂
Do Singapuru dolecieliśmy, gdy zachodziło słońce. Widać, że nie tak dawno była tu niezła ulewa, teraz było parno i nie było czym oddychać. Jedziemy autobusem miejskim i musieliśmy nieźle wyglądać oglądając miasto zza szyb autobusu z otwartymi buziami J więc to tak wygląda Singapur!
Nasz hostel znajdował się na Chinatown, podlecieliśmy rzucić plecaki i od razu w drogę odkrywać to niesamowite miejsce. Nocą robi jeszcze większe wrażenie niż za dnia, więc szkoda czasu na lenistwo i sen, Singapur nie kładzie się spać!
To, co od razu bije po oczach, szczególnie wiedząc, że tak, wciąż jesteśmy w Azji, tyle co byliśmy w Birmie i Tajlandii, to niesamowita sterylność Singapuru. Wszystko błyszczy, na chodnikach nie ma nawet listeczka, śmieci, wszystko jest idealnie uporządkowane, a energia w większości miejsc jest czerpana z odnawialnych źródeł. Miejsce idealne?
Mieszkamy w Chinatown, tuż obok naszego hostelu znajduje się buddyjska świątynia Buddha Tooth Relic Temple. Nie zapominajmy, że w Chinach, ale też we wszystkich miastach, gdzie znajduje się spora ilość Chińczyków, hucznie świętuje się Chiński Nowy Rok, tym razem rok Koguta. Nie inaczej w Chinatown w Singapurze. Na każdym kroku ślady chińskiej parady noworocznej – tysiące lampionów, koguty, plakaty itd. Całkiem fajnie być w tej części świata, gdy lokalni świętują swój nowy rok. Coś zupełnie dla nas obcego. W Chinatown tłuuuumy ludzi, wszyscy ucztują całymi rodzinami, nie ma ani jednego wolnego stolika, nawet przy ulicznych straganach.
Idziemy jednak ku centrum miasta. Mijamy pierwsze błyszczące wieżowce. Docieramy do Boat Quay, gdzie nad zabytkowymi, kolonialnymi kamieniczkami górują nowoczesne wieżowce. Wzdłuż rzeki knajpka za knajpką serwująca dania w cenach nie mieszczących się w głowach zwykłego śmiertelnika.
Po drugiej stronie rzeki stary budynek parlamentu Singapuru bacznie spogląda na to, co dzieje się wzdłuż rzeki.
Oraz Muzeum cywilizacji azjatyckich:
Wszystkie oficjalne urzędy utrzymane w kolonialnym, bardzo schludnym stylu, połączonym z odrobiną nowoczesności. Idealnie wpisują się w krajobraz miasta. Mijamy drogie knajpy, luksusowe hotele, totalnie traci się tutaj poczucie, że wciąż jesteś w Azji. Docieramy do słynnego pomnika Merlion, symbolu Singapuru. Wokoło setki turystów robiących sobie selfie z pomnikiem i otaczającymi go wieżowcami. Na wprost nas hotel i galeria handlowa Marina Bay Sands, dziś chyba każdy rozpozna ten budynek, można powiedzieć, że w pewien sposób ów hotel zajął miejsce lwa. Chyba najsłynniejszy na świecie basen na szczycie hotelu to miejsce, o którym marzy każdy, kto odwiedza Singapur. Niestety wstęp tylko dla gości hotelu, turyści za opłatą 23 dolary singapurskie mogą wejść na taras, gdzie za szybą znajduje się basen, ale to już nie to samo, czyż nie? 🙂
Idąc promenadą, powoli zbliżamy się do Gardens by the Bay, po drodze zahaczając znów o obchody Chińskiego Nowego Roku, które trwają wzdłuż wybrzeża. Potężny lampion-kogut, mnóstwo straganów, wesołe miasteczko, tłumy chińskiej części społeczności Singapuru. Przeszliśmy przez hotel Marina Bay Sands i po drugiej stronie budynku docieramy na pomost prowadzący do ogrodów, gdzie już z oddali widać gigantyczne sztuczne drzewa – kolejny symbol Singapuru. Wstęp do ogrodów jest wolny od opłat. W ciągu dnia jedynie kryte oranżerie i Skywalk, czyli wisząca w powietrzu ścieżka pomiędzy drzewami są płatne, w nocy zamknięte dla odwiedzających. Ogród robi wrażenie tak nocą jak i za dnia.
Zahaczając w drodze powrotnej jeszcze o Chinatown, w środku nocy wracamy do hostelu, by odespać nieco poprzednią dobę spędzoną w kolejnych autobusach i samolocie, wyczerpani nieco podróżą.
Wstajemy z samego rana, by zdążyć obejść Singapur zanim ruszymy w drogę do Malezji. Kupiliśmy bilety na autobus do Kuala Lumpur na godzinę 15:30 czasu lokalnego (godzina do przodu względem czasu tajskiego). Autobusów jeździ codziennie co nie miara, ceny wahają się od ok. 20 dolarów singapurskich do 60. Nasz kosztował 20 dolarów singapurskich od osoby, czyli ok. 55 zł.
Najpierw odwiedzamy wspominaną już tu świątynię buddyjską, tym razem za dnia. W środku pochłonięci w transie lokalni, składający dary mnichom. Tysiące mniejszych i większych posągów Buddy, kadzidła, kwiaty.
Chinatown, mimo że jest jeszcze naprawdę wcześnie, już tętni życiem. Teraz dużo lepiej widać kolonialne kamieniczki, których nocą nie było widać pomiędzy straganami i knajpkami. Pozostałości brytyjskich kolonialistów widoczne są na każdym kroku.
I oczywiście kolejne koguty, przypominające o Chińskim Nowym Roku:
Mimo, iż w nocy miasto tętniło życiem, znów uderza sterylność i nowoczesność. Wszędzie wielkie telebimy, stanowiska chłodzące przechodniów, wszystko przy użyciu odnawialnych źródeł energii. I te drapacze chmur…
Znów docieramy do ogrodów Gardens by the Bay. Mnóstwo lokalnych rodzin z dzieciakami, mnóstwo turystów. To miejsce chyba nigdy nie jest pozbawione wizytatorów. Trudno się jednak dziwić.
Chcieliśmy wjechać na szczyt hotelu Marina Bay Sands, jednak widząc ogromną kolejkę i mając na uwadze czas, musieliśmy zrezygnować. Istniało bowiem ryzyko, że spóźnimy się na autobus do Kuala Lumpur, a na to sobie nie mogliśmy pozwolić. Ostatni spacer przez Singapur…Nie mogliśmy wyjść z podziwu, serio.
Zabieramy nasze plecaki z hostelu i ruszamy ku miejscu, gdzie ma czekać nasz autobus. Standardy autobusów malajskich linii już zupełnie inne. Brak toalety, autobusy lata świetności mają dawno za sobą. Teoretycznie mieliśmy jechać ok. 7h, w praktyce droga się przedłużyła za sprawą….
…tego, co działo się na granicy. To jest tylko kawałek kolejki, w której przyszło nam czekać niemal 2h. Cóż, niedziela, wiele osób wracało z weekendowych wypadów do Singapuru, poza tym lokalni mają też teraz sezon urlopowy, więc trudno się dziwić. Całe szczęście, że tym razem słońce schowało się za chmurami, bo ciężko przewidzieć, ile osób mdlałoby stojąc w kolejce w pełnym słońcu. Kolejne autobusy podjeżdżały, wypuszczały pasażerów, należało zabrać ze sobą całe swoje bagaże, by zostały prześwietlone przez kontrolerów. Nie wolno wwozić mango! Autobus czeka po drugiej stronie granicy na wszystkich pasażerów. Po dwóch fantastycznych godzinach spędzonych w tej jakże „przyjemnej” kolejce, dostajemy pieczątki i wkraczamy do Malezji – kolejne marzenie udało się zrealizować, bo przecież kto powiedział, że nie można???
Do Kuala Lumpur dojechaliśmy dopiero po 1 w nocy, musieliśmy dzwonić do naszego hostelu, by ktoś na nas czekał, byśmy mogli się zameldować – w Malezji recepcja otwarta 24/7 to rzadkość. Znów nocowaliśmy w Chinatown, jednak o tej porze miasto było już pogrążone w głębokim śnie. Nie będziemy się tu jednak zagłębiać w kwestie Kuala Lumpur, o tym bowiem będzie kolejny wpis!
Tymczasem pisząc to jesteśmy w Tajlandii, na promie płynącym na wyspę Koh Samui, po dniu pełnym przygód na granicy, gdy ledwo udało nam się dostać do Tajlandii. Rozpoczynamy kilka dni błogiego lenistwa, będzie czas na nadrobienie zaległości na blogu!
Pozdrawiamy!
4 komentarze
Singapur, po tych wszystkich azjatyckich miejscach, które zobaczyliśmy ,wydał nam się sterylną salą operacyjną/jestem służba zdrowia/.
Cudnie,pięknie,czysto,kwieciście,sterylnie. Chwilami to się bałam oddychac od nadmiaru tego dobrobytu.
Chyba niczego tam nie brakuje. Świetna międzynarodowa kuchnia.
Idealne państwo-miasto.
Odwiedzic warto!
Pozdrawiam serdecznie-))
Dokładnie tak, miejsce zupełnie inne niż pozostałe azjatyckie metropolie. Mieliśmy wrażenie, że moglibyśmy chodzić boso, a nasze stopy i tak byłyby czyste. Ale tamtejsze zakazy i kultura robią swoje! Skoro nawet nie można żuć gum do żucia, palić tylko w wyznaczonych do tego miejscach itd. to nie ma co się dziwić. Aż wydaje się, że Czasem zakazy nie są takie złe…I tamtejsze parki i ogrody – bajka w samym centrum miasta-państwa 🙂
Pozdrawiamy ciepło! 🙂
Ja spędziłam w Singapurze pieć dni i wszystkiego nie zwiedziłam. Miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Cudowna współczesna architektura, zieleń, świetne zaułki, w których można się zagubić. Są tam też mniej sterylne dzielnice patrz dzielnica Hinduska 🙂
Tak, tak, w Hinduskiej byliśmy na lunchu i rzeczywiście daleka jest od sterylności. Ale Singapur robi niesamowite wrażenie! I żałujemy, że byliśmy tak krótko, ale będzie po co wracać 🙂 Pozdrawiamy ciepło!