Co warte podkreślenia, jedynym sposobem na dostanie się na lotnisko Cataratas del Iguazu to taksówka. Puerto Iguazu, w okolicach którego ów port lotniczy leży jest tak małe, a lotnisko jeszcze mniejsze, że po prostu nie opłaca się chyba nikomu tworzenie specjalnej linii autobusowej na lotnisko.
Buenos Aires przywitało nas oczywiście ulewą. Chyba mamy pecha do pogody podczas tej podróży. Dodatkowo w taka pogodę do szału niemal doprowadziła nas komunikacja miejska. Mieliśmy wsiąść w konkretny, sprawdzony wcześniej autobus. Gdy podjechał nasz i wsiedliśmy cali przemoczeni i chcieliśmy kupić bilety okazało się, że nie możemy ich kupić, bo trzeba mieć jakąś kartę, którą uzupełnia się pieniędzmi. Tym razem zapłacił karta jakiś miły Argentyńczyk, ale przygód nie koniec. Pytaliśmy przy wejściu, czy ten autobus jedzie w kierunku, który nas interesuje, kierowca powiedział, że tak. Ostatecznie, gdy przejechaliśmy już dobry kawałek okazało się, ze jednak musimy wysiąść i przesiąść się do innego autobusu. Każdy mówił o innym numerze autobusu, mamy wrażenie, że tak naprawdę nikt z nich nie miał pojęcia, jakim autobusem mamy jechać, tylko mówili cokolwiek, byleby powiedzieć. Miło, ze chętni do pomocy, ale mimo wszystko. Oczywiście dalsze koleje były takie, ze wsiedliśmy do autobusu, który nam polecili i okazało się, że jest to zły autobus. Lało tak bardzo, ze kolejne oczekiwanie na przystanku, gdy byliśmy już cali mokrzy i szukanie autobusu skończyłoby się krzykiem, wiec z racji tego, ze w Buenos taksówki są raczej tanie, dalej pojechaliśmy taksówką.
Zostawiliśmy swoje rzeczy, przebraliśmy się w suche ubrania, przeczekaliśmy aż deszcz nieco ustanie i pojechaliśmy zwiedzać miasto. Zaczęliśmy od dworca Retiro, gdzie poszliśmy się dopytać o autobusy do Santiago de Chile i poszukać informacji turystycznej, żeby zdobyć mapę Buenos. Niestety na dworcu głównym w stolicy Argentyny informacja turystyczna pracuje do 14:30, po co się przemęczać. Poszliśmy więc przed siebie z mini mapa z naszego przewodnika. Najpierw San Martin, a dalej już w kierunku najszerszej ulicy świata- Avenida 9 de Julio. W każdym kierunku jest 8 pasów ruchu. Przejście na druga stronę ulicy zajmuje naprawdę sporo czasu. Na środku Avenidy stoi obelisk noszący nazwę obelisku Juana Perona. Co minutę przejeżdżają tędy tysiące samochodów, ogłusza odgłos klaksonów, tysiące przechodniów. Nie można też pominąć pięknego Teatru Colon.
Dzień 2
Kolejny dzień w Buenos zaczęliśmy, jakżeby inaczej, od słynnej La Boca. Jest to dzielnica robotnicza, w którą w nocy nie warto się zapuszczać, odradza to każdy. W ogóle już tyle osób z tubylców odradzało nam nasz aparat, mówiąc, żeby naprawdę uważać, że trudno zliczyć. W każdym razie poszliśmy do La Boca. Każdy chyba kojarzy kolorowe blaszane czynszówki, jeden ze znaków rozpoznawczych Buenos Aires. O ile ilość kolorów, rzeźby dziwek, alfonsów, pieśniarzy postawione na balkonach, wszechobecni artyści ze swoimi obrazami naprawdę robią wrażenie, to jednak miejsce to jest już tak bardzo skomercjalizowane i nastawione na turystów, ze traci cały urok. Ciągłe nagabywanie, a to do restauracji, a to do zdjęcia z tancerzami, a to do zakupów po prostu męczy i zmienia obraz tego miejsca. Mimo wszystko miejsce na pewno jest piękne i warto tam iść, jednak nie ma co oczekiwać, ze pozna się tam prawdziwe Buenos Aires.
Z Floridy wróciliśmy znów na najszerszą ulicę świata i stamtąd kroczyliśmy w stronę Kongresu Argentyny. Po drodze mija się świetne kamienice w kolonialnym stylu, robią wrażenie.
Długo krążyliśmy po san Telmo zanim znaleźliśmy miejsce zgodne z powyższym opisem. Znajdywaliśmy kilka restauracji, gdzie przy okazji tańczyli tango, ale to zupełnie nas nie interesowało. Ostatecznie dotarliśmy do miejsca o nazwie La Cumparsita, tak jak słynne tango i był to absolutnie strzał w dziesiątkę! Coś pięknego. Koszt wejścia do La Cumparsity to 200peso od osoby, w tym dostaje się butelkę argentyńskiego wina lub szampana oraz coś do przegryzienia. Klimat tego miejsca jest absolutnie cudowny! Zespół składa się z 3 muzyków- 1 gra na pianinie, drugi na harmonii (i to jak!), trzeci zaś na gitarze. Prócz tego mężczyzna i kobieta, którzy śpiewają. Do tego jest jedna para tańcząca tango. Pomiędzy swoimi występami para ta angażuje każdego z osobna tworząc coś w rodzaju milongi, każdy z widowni tańczy tango. Dla nas to był pierwszy raz, ale krok podstawowy nie jest taki skomplikowany-daliśmy radę J
A teraz czas kończyć te wywody, następny wpis z Chile.
Adios!
1 komantarzy
Brawo, brawo…. jak ja Wam zazdroszczę!!! Tak pozytywnie oczywiście. Ja już w PL i już zacząłem męczyć matołków na uni. Powodzenia w Boliwii!