Niestety pogoda następnego dnia nie sprzyjała żadnemu plażowaniu. Chociaż było dość ciepło to wiało niemiłosiernie tak, że nie zdecydowaliśmy się na rozebranie się i skok do oceanu. Pozostał nam spacer po tej miłej rybackiej mieścinie, oddalonej jakieś 130 km od stolicy, gdzie choć jest tylko kilka knajpek i uliczek oraz molo, jest naprawdę bardzo urokliwie. Przede wszystkim miłe było to, że w całej miejscowości byliśmy jedynymi obcokrajowcami, nikt się nigdzie nie przepychał, nikt się nie spieszył, wszystko toczyło się własnym życiem, we własnym tempie.
Rano na plaży można było spotkać sporo krabów powyrzucanych w nocy przez ocean na brzeg.
Spacerowaliśmy po plaży obserwując surferów próbujących ustać na desce na kolejnych falach. Prócz tego odwiedziliśmy tutejsze molo – w przeciwieństwie do polskiego w Sopocie- wstęp bezpłatny. Mimo braku turystów, kilka sklepików i straganów z pamiątkami w Cerro Azul się znajdzie. W większości oferują tandetne figurki delfinów, których ponoć sporo w tutejszych wodach. Świadczą o tym m.in. liczne pomniki delfinów właśnie.
Cerro Azul to maleńka mieścina, nawet nie wiemy, czy nazywać to miasteczkiem czy wioską, jednak brakowało nam takiej ciszy i spokoju, której dotąd za wiele nie zaznaliśmy. Mimo, że pogoda nie dopisywała na tyle, by poplażować, pół dnia w Cerro Azul pozwoliło nam odpocząć, wyciszyć się i naładować akumulatory przed bliskim już powrotem do Europy.
Jeszcze ostatnie ujęcie na placyk
W okolicach południa musieliśmy się zebrać do Canete, gdzie łapaliśmy autobus do Limy- 12 soli, jakieś 2 h jazdy. O Limie jednak już w następnym ostatnim z Ameryki Południowej wpisie. Potem jednak, jeszcze przed powrotem do Krakowa, Madryt i Paryż.
Tymczasem adios!