Islas Ballestas i Półwysep Paracas często są nazywane „małym Galapagos” lub „Galapagos dla ubogich”. Są tu te same zwierzęta, co na Galapagos, ale bez konieczności drogiego lotu. Jest to najważniejszy rezerwat ptactwa i zwierząt morskich w całym Peru. Znajdziemy tu pingwiny Humboldta, lwy morskie, pelikany, flamingi czy też kormorany. Odchody tutejszych ptaków są cenionym już od czasów prekolumbijskich nawozem.
Na wycieczkę na wyspy Ballestas wyjechaliśmy z hostelu o 7 30 rano. Bus zawozi do miejscowości Paracas, w której mieści się port, z którego codziennie odpływa mnóstwo łodzi przepełnionych turystami. Atrakcją są nie tylko pingwiny i lwy morskie, ale także delfiny i wieloryby, które niejednokrotnie można spotkać stosunkowo blisko brzegu. Nam się to niestety nie udało pomimo wpatrywania się w dal z nadzieją, że pojawią się chociaż delfiny.
Wycieczka zaczyna się od zebrania wszystkich uczestników w porcie i zapłacenia tzw. opłaty portowej- 2 sole od osoby. Dalej wsiada się do 32-osobowej motorówki, ubiera kamizelki i płynie się z wiatrem we włosach. Na łódce jest także dwujęzyczny przewodnik, który cały czas opowiada o poszczególnych gatunkach zwierząt.
Pierwszą atrakcją jest ogromny rysunek naskalny-kandelabr, zwrócony w kierunku słynnej pustyni Nazca, gdzie znajduje się cała masa podobnych rysunków. Do dziś nie wyjaśniono tak naprawdę, skąd tutaj, w Paracas, wziął się ów rysunek.
Opłynięcie wysp trwa jakieś 2 godziny i pomimo wysokiej temperatury w porcie w Paracas, na motorówkę warto ubrać coś ciepłego, bo zimny wiatr Pacyfiku na łódce przeszywa do kości.
Co ciekawe, płaci się tutaj wstęp na Islas Ballestas, ale w rzeczywistości nawet nie można na nich postawić nogi. W trakcie opływania wysp zrozumieliśmy, że próba wejścia tutaj na ląd nie byłaby ani niczym przyjemnym, ani tym bardziej bezpiecznym ze względu na liczne zwierzęta tutaj przebywające, nieprzyzwyczajone do obecności człowieka bliżej niż z łódki. Trudno przewidzieć, jak mogłyby się zachować lwy morskie, gdyby pośród nich przechadzali się ludzie.
Dlatego też wzięliśmy swoje rzeczy z hostelu, kupiliśmy na dworcu bilety do Canete – 7 soli i ruszyliśmy w drogę. Droga trwa jakąś godzinę, a gdy dojechaliśmy do samego Canete niestety już się robiło ciemno. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Cerro Azul, licząc na to, że znajdziemy bez rezerwacji jakiś otwarty hostel, pensjonat, cokolwiek z dachem nad głową. Ostatecznie znaleźliśmy miły hotelik, prowadzony przez Rzymianina, w którym byliśmy jedynymi gośćmi- pokój dwuosobowy 30 soli od osoby, ciepła woda, internet. Cóż, to dopiero wiosna, więc jeszcze nie czas na turystów.
Wieczorem jeszcze poszliśmy na plac główny, a w zasadzie jedyny placyk w całej miejscowości, gdzie jak to zwykle w niedzielę w Peru, trwały jakieś kościelne obchody nie-wiadomo-czego. W każdym razie zjedliśmy miłą lokalną kolacyjkę, po której padliśmy spać, licząc na to, że następnego dnia uda się trochę poplażować.