Na wstępie przepraszamy za ilość zdjęć ze wschodu słońca i samego Bagan, niektórym możemy wydawać się nudni i monotematyczni – uwierzcie, i tak zredukowaliśmy ilość zdjęć o połowę, a wybór nie należał do najłatwiejszych.
Do Bagan (lub Pagan – również poprawnie) dojechaliśmy autobusem o 3:30. W Birmie, choć jakość dróg pozostawia wiele do życzenia, a pokonanie choćby 200km zajmuje ok. 8-9h, właściwie za każdym razem i tak dojeżdżaliśmy na miejsce przed czasem. Z dworca trzeba było dojechać taksówką, tu ceny sobie windują już naprawdę wysokie i trzeba się nagimnastykować, żeby wytargować niższą cenę. Podjechaliśmy pod hotel, w którym próbowaliśmy zrobić rezerwację ok.100x – tak, internet w Inle Lake to była tragedia, przerywało nam połączenie co 2 minuty, więc pojechaliśmy w ciemno. 3:30, gość na recepcji, zaspany, mówi, że nie ma miejsc. Prosimy o hasło do internetu, zrobiliśmy sobie rezerwację na kolejną noc , jako ze teraz i tak nie planowaliśmy iść spać, ogarnęliśmy się nieco, zostawiliśmy bagaże i wynajęliśmy w hotelu elektryczny skuter – najwygodniejszy i najczęściej wybierany tu środek transportu pośród turystów odwiedzających Bagan. Pytamy, czy aby na pewno akumulator jest naładowany na fulla, bo wyświetla się ledwo połowa – nie, nie, na luzie Wam starczy na cały dzień. Z lekkim niedowierzeniem bierzemy skuter i ruszamy w drogę.
Poranek w Bagan, poranek mamy na myśli 4 rano, jest jeszcze bardzo chłodny, warto więc ciepło się ubrać, by nie zmarznąć czekając na wschód słońca. Po drodze mijamy kilka świątyń, zatrzymując się, by porobić parę zdjęć.
Słów kilka dla tych, którzy są zieloni w temacie: to właśnie w Bagan znajdują się korzenie państwowości birmańskiej, była to pierwsza stolica królestwa. Początki miasta związane są z potężnym władcą Anawrahtą, który panował w latach 1044-1077, odnosząc wielkie sukcesy militarne oraz nadając kierunek rozwoju religii państwowej ku buddyzmowi Theravada. Po jednym ze swoich kolejnych sukcesów militarnych, wziął w niewolę artystów, rzemieślników i mnichów buddyjskich, dzięki czemu doprowadził do rozwoju swojej stolicy. Władca ten i jego następcy z rozmachem stawiali tysiące obiektów kultu, na obszarze ponad 100km2 znajduje się ponad 2 tysiące obiektów kultowych, czyniąc Bagan miejscem absolutnie obowiązkowym dla każdego, kto wybiera się do Birmy.
Na wschód słońca wybraliśmy małą i nieuczęszczaną świątynię, jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że z powodu nieobecności klucznika, jest ona zamknięta na 3 dni. Szkoda, bo tu na pewno nie byłoby dzikich tłumów. Ostatecznie dotarliśmy więc do Shwesandaw Paya, gdzie już na wejściu widzieliśmy, że trzeba będzie się przeciskać między ludźmi. Dlatego też wybierając tą świątynię, należy tu być naprawdę wcześnie (my byliśmy o 4:30 i jeszcze można było znaleźć skrawek miejsca na szczycie, 20min później nie byłoby już szansy).
Oczekiwanie w ciszy na moment, kiedy słońce zacznie się powoli wyłaniać zza horyzontu. Niebo z każdą sekundą zmieniało swój koloryt, z minuty na minutę wyłaniały się z półmroku kolejne świątynie, skąpane we mgle. Widok zapiera dech w piersiach. Gdy tylko słońce pokazuje swe pierwsze promyki, niebo zapełnia się balonami.
Dopiero, gdy słońce w całości pojawia się na niebie, możemy zobaczyć dookoła tysiące mniejszych i większych pagód. Jesteśmy w innym świecie, a tutejszy wschód słońca kładzie na kolana wszystkie inne, które dotąd widzieliśmy w najróżniejszych zakątkach świata.
Dalej postanowiliśmy udać się do starego Bagan, zanim zostanie zalane przez rzesze turystów i zamieni się w jeden wielki plac targowy. Choć stragany powoli przygotowywały się do rozpoczęcia handlu, porównując do tego, co działo się później, zdecydowanie warto pojawić się tu odpowiednio wcześniej. Zasiedliśmy w przydrożnej herbaciarni, zamówiliśmy śniadanie, kawę (w Birmie nie dostaniesz innej kawy niż instant zalanej wrzątkiem, taki kraj, tu pija się herbatę) i herbatę (zamawiając herbatę dostaje się herbatę zalaną słodkim, gęstym mlekiem). Warto pamiętać, że niemal wszędzie w Birmie, nawet na ulicznym straganie, dostaje się cały termos pysznej, delikatnej herbaty za darmo (nie mówimy tu o herbacie z mlekiem, tylko o parzonej, birmańskiej herbacie).
Dalej ruszyliśmy skuterem nad rzekę, później zwiedzaliśmy kolejne świątynie, niemal każda w środku posiadała posąg Buddy w najróżniejszych rozmiarach i pozycjach. W niektórych ze świątyń zachowały się wielowiekowe malowidła i freski. W tych miejscach nie wolno robić zdjęć z fleszem!
Pamiętajmy też koniecznie o odpowiednim stroju! Do każdej świątyni wchodzimy boso, z przykrytymi kolanami, ramionami. Skromność, skromność, skromność.
Jeśli chcecie zaś kupić coś, co jest charakterystyczne dla Bagan, pierwsze na myśl przychodzą obrazy malowane piaskiem. Nie znajdziecie tego, a jeśli znajdziecie to bardzo słabej jakości, nigdzie indziej, gdyż to właśnie Bagan słynie z obrazów malowanych na piasku. W większości ukazują Buddę w najróżniejszych pozycjach, święte zwierzęta lub mnichów. Co do zasady są one powielane, więc przed każdą świątynią znajdziecie takie same lub podobne obrazki, co by nie było, ciekawa pamiątka. Są wersje z gruba warstwą piasku, delikatną warstwą lub obrazki wycinane w piasku. Kosztuje grosze, zajmuje mało miejsca, wygląda naprawdę ładnie.
Niech także nie zdziwią nikogo dzieciaki podbiegające do obcokrajowców pod niemal każdą bardziej popularną świątynią. Większość z nich zbiera pieniądze z całego świata chwaląc się ogromną kolekcją. Wiele z dumą pokazywało nam polskie banknoty z PRL-u, nie rozumiejąc, że nie są one dziś już w użytku. Oddaliśmy im wszystkie polskie monety, którymi dysponowaliśmy, a one dziękowały z nieskrywaną dumą i radością.
Kolejną charakterystyczną rzeczą, którą można nabyć w Birmie (najbardziej z tego jednak słynie Mandalaj), są ręcznie wykonane marionetki. Można je znaleźć na każdym kroku.
Pokonując kolejne kilometry pośród niezliczonych pagód, nasz skuter słabł z minuty na minutę, pomimo zapewnień recepcjonisty hotelu, że na 100% objedziemy na nim cały dzień. Udało nam się dojechać do Starego Baganu pod stragany i koniec. Od razu podeszło do nas małżeństwo Birmańczyków, oferując swoją pomoc. Nie mieli możliwości podładować nam akumulatora, jednak nie zastanawiając się ani chwili, swoją łamaną angielszczyzną zapytali, skąd mamy skuter i obdzwonili pół Bagan, aż dodzwonili się do gościa zaopatrującego w skutery nasz hotel, zaprosili nas na herbatę i za 10 minut podjechało dwóch Birmańczyków z nowym skuterem, naładowanym akumulatorem na full. Nikt nie chciał za to ani grosza, życząc nam dobrego dnia z ciepłym, szerokim uśmiechem na twarzy. Ot, kolejny przykład, że Birmańczycy to niesamowity, ciepły, bardzo pomocny naród. Choć dotąd byliśmy poniekąd zakochani w mieszkańcach Kambodży za ich serdeczność tak teraz, po wizycie w Birmie wiemy, że nigdy dotąd nie spotkaliśmy tak fantastycznych, bezinteresownych i uśmiechniętych ludzi jak tutaj, w Birmie. Stary Bagan zmienił się już w wielkie targowisko.
Powszechnym widokiem w Birmie są kobiety noszące zakupy, produkty na głowie. Niejednokrotnie naprawdę ciężkie rzeczy!
Mogliśmy ruszać dalej, zwiedzać kolejne świątynie. Upał dawał się już mocno we znaki, a nam powoli opadały siły do tego stopnia, że Karolina zasnęła opierając się o zimne mury świątyni, oglądając widoki dookoła. Krótka drzemka pomogła naładować akumulatory raz jeszcze 🙂
Docierając pod Dhammayazika Paya, skąpanej w kolorowych kwiatach, zaczepili nas mnisi buddyjscy, uwielbiający robić sobie zdjęcia z obcokrajowcami.
Mijając kolejne stada bydła idące całą szerokością polnych dróg, którymi podążaliśmy, gdy usiłowaliśmy się dostać do Pyathada Paya na zachód słońca, ostatecznie się zgubiliśmy, nie mając pojęcia jak dostać się do wybranej przez nas świątyni. Lokalni spotkani przez nas w maleńkiej wiosce, choć bardzo chcieli pomóc, nie mówili nic a nic po angielsku, a też nie do końca orientowali się po nazwie świątyni, o co nam chodzi. Ostatecznie wskazał nam drogę pasterz i dotarliśmy do świątyni, gdzie siedząc na szczycie, słońce uciekało za chmurami, które się nagle zebrały. Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić, myśląc, że z zachodu słońca nic nie będzie, my, głupi, także ruszyliśmy przed siebie. Niebo jednak z minuty na minutę zaczęło zmieniać swoje kolory, toteż stanęliśmy przy pierwszej lepszej pagodzie, oglądnąć niesamowite niebo zmieniające swój koloryt na wszelkie odcienie różu.
Po całym dniu, rozpoczętym tak wcześnie, dotarliśmy to hotelu, oddaliśmy skuter, wzięliśmy gorący prysznic (tak, brak ciepłej wody to legenda) i ruszyliśmy na poszukiwania 1. Autobusu do Mandalaj, 2. Czegoś do jedzenia. Po wizycie w kilku z kolei mini biurach kupiliśmy bilet do Mandalaj, wyjazd o 5, odebrać nas mieli o 4:30 spod hotelu. Zapłaciliśmy 9000kyat. Czas dojazdu 5h, tym razem starym żółtym busikiem, który dziwne, że jeszcze był stanie jechać, tak rzucało, że nie można było zmrużyć oka, jednak rzeczywiście, 5h i byliśmy na miejscu w Mandalaj, mało tego, podrzucili nas pod same drzwi naszego hoteliku w Mandalaj. O Mandalaj jednak będzie kolejny wpis.
Wrzucając ten wpis jesteśmy znów w Bangkoku, po spędzonych 19h w autobusach w Yangon do Bangkoku. Szykujemy się do zrealizowania kolejnego marzenia dzięki mini impulsowi, który nas zaatakował w Yangon. Ale to na razie tajemnica, tymczasem będziemy nadrabiać wpisy na blogu, zanim zdradzimy, gdzie wylądowaliśmy 🙂
Ahoy przygodo!