Z Copacabany musieliśmy uciekać następnego dnia do południa ze względu na wybory prezydenckie, przez które od soboty od godziny 16 żaden transport publiczny nie działa aż do poniedziałku, w związku z czym niemożliwe byłoby dostanie się do Peru.
Kupiliśmy bilety na 9 rano, przygotowaliśmy dokumenty na granicę i ruszyliśmy w drogę. Na granicy nam udało się bez problemu opuścić Boliwię i wejść do Peru (do autobusu można wrócić dopiero po uzyskaniu pieczątki po stronie peruwiańskiej, więc granicę przekracza się pieszo). Jednak nie wszystkim udało się bezproblemowo przekroczyć granicę, gdyż jednej francuskiej pary nie wypuścili z Boliwii. Okazało się, że nie mają pieczątki w paszporcie, którą powinni dostać przy wjeździe, co teoretycznie oznacza, że nielegalnie wjechali do Boliwii. Podróży do Puno z nami nie kontynuowali, więc trudno powiedzieć, jakie były ich dalsze losy. Zwracamy jednak uwagę na to, by zawsze dopilnować pieczątek na granicach, oszczędzi się czas i pieniądze.
Do Puno dojechaliśmy jakieś 4 h po opuszczeniu Copacabany. Miasto zupełnie inne niż odpowiednik po boliwijskiej stronie. Puno to z resztą największe miasto nad jeziorem Titicaca, co jednak nie oznacza, że grzeszy urodą, wręcz przeciwnie. W Puno wszystkie ścieki trafiają do jeziora Titicaca (w Copacabanie, czyli w Boliwii nie, więc woda jest stosunkowo czysta), więc dookoła wszystko śmierdzi, nie powiemy jak, jest brud, smród, kiła i mogiła.
Pierwsze, co zrobiliśmy zanim ruszyliśmy do miasta to kupno biletów na noc do Cuzco. Ze względu na to, że dużo mówi się o kradzieżach i napadach na nocnych trasach w Peru, postanowiliśmy nie oszczędzać i wybrać jednego z najpewniejszych przewoźników. Ruszać mieliśmy o 22 i po 10 minutach spędzonych nad jeziorem w Puno żałowaliśmy, że nasz autobus nie odjeżdża wcześniej, bo Puno naprawdę niczym nie zachwyca, jest brudne i nudne.
Dalej udaliśmy się do portu, gdzie kupiliśmy bilet na statek na pływające wyspy i wstęp na wyspy właśnie (10 soli statek w obie strony, 6 soli wstęp na wyspy). Nasz „statek” w porównaniu do wszystkich, które nas mijały był najwolniejszy na świecie. Nie zależało to raczej od ceny, która jest taka sama, ale od szczęścia lub raczej jego braku.
Ostatecznie udało się nam wreszcie dopłynąć do słynnych Floating Island i na wstępie zaskoczyła nas ich wielkość. Myśleliśmy, że jest ich znacznie mniej, jednak jest to ogromna przestrzeń, ciągnąca się od lewej strony do prawej, przypominająca pływające miasto.
Pierwsze kroki nie były zbyt przyjemne, wszystko się pod stopami zapadało tak, że miało się wrażenie, że zaraz wpadniemy na dno, a woda jest tu głęboka na 20 metrów.
Powitał nas widok kilku chatek zrobionych z trzciny, a pomiędzy nimi panele fotowoltaiczne. Dość zniechęcające na samym wstępie. Z tradycją ma to już niewiele wspólnego, o czym się przekonywaliśmy z każdą następną minutą.
Tradycyjnie na początek kilka słów wstępu od męskiego przedstawiciela wyspy, który opowiada o wyspach, jak się je buduje, jakie są zwyczaje rodzin itd. Otóż podobno jedna wyspę do życia przygotowuje się przez 1 rok, głębokość zanurzenia sięga nawet 3 metrów, a główna jej część znajdująca się pod wodą budowana jest na tzw. zakładkę oraz wzmocniona jest powrozami. Dalej nakłada się kolejne warstwy trzciny. Wyspa taka nadaje się do życia przez kolejne 50-60 lat, następnie przygotowuje się następną wyspę i na nią przenosi się cała rodzina. Na jednej wyspie żyje jakieś 4-5 rodzin.
Ogólnie idea budowania pływających wysp powstała w odpowiedzi na ewentualne zagrożenia na lądzie, przed którymi ludność miejscowa mogła uciec na pływające wyspy i tam się skryć i żyć nawet całe lata.
Co możemy powiedzieć o pływających wyspach to jedno słowo: KOMERCJA! Wszystko kręci się wokół turystyki i zarobienia na turystach właśnie. Tak naprawdę na pływających wyspach, które się odwiedza prawie nikt z tubylców nie mieszka. Stanowią one dla nich miejsce pracy, do którego codziennie z samego rano przypływają, by udawać przed turystami, że wyspy stanowią ich prawdziwe miejsce zamieszkania. Owszem, istnieją stale zamieszkane pływające wyspy, na których wszystko funkcjonuje zgodnie z tradycją, w liczbie ok. 30-40 (ok. 150 rodzin), SA one jednak niedostępne dla turystów, a gdy ktoś usilnie próbuje się na nie dostać, jest raczej niemile tam widziany.
Co do „tradycyjnych” łodzi – są one zbudowane z trzciny, jednak zdjęcia z pocztówek, na których siłę napędową stanowią wiosła, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, w której jest ona pchana przez małą motorówkę. Chyba nic już bardziej nie może zepsuć atmosfery.
Dodatkowo, odpływając z wyspy, żegnają nas tradycyjnie ubrane kobiety, które od niechcenia, wyuczone na pamięć śpiewają „vamos a la playa o o o o o”. Katastrofa. Już nie mogliśmy się doczekać, kiedy wrócimy na normalny ląd.
Ogólnie powiemy tak: będąc nad jeziorem Titicaca wypada odwiedzić pływające wyspy, jednak nie wolno oczekiwać od nich zbyt wiele, bo na miejscu łatwo się rozczarować. Owszem, jest to fantastyczne, że można zbudować pływające miasto, jednak jest to miejsce tak strasznie nasycone komercją i nastawione na wyzysk turystów, że szkoda słów.
Samo miasto, prócz deptaka, katedry z miłym placem, nie ma nic do zaoferowania, więc nie polecamy spędzać tam nocy, jeśli nie ma takiej potrzeby. My byliśmy bardzo szczęśliwi, że jeszcze tego samego dnia wyruszamy do Cuzco.
Dzień zakończyliśmy wycieczką mototaxi na dworzec, czyli malutkim trójkołowym pojazdem. Zabawna sprawa.
Dalej o 22 ruszyliśmy do Cuzco, wcześniej będąc sfotografowanym i sfilmowanym na wypadek, gdybyśmy mieli okazać się złodziejami w autobusie. O 4:30 rano jesteśmy w Cuzco.
Adios!