Autobus do La Paz jechał w większości wertepami, tylko niewielka część trasy wiodła przez asfaltową drogę. Jako że nasz autobus nie był pierwszej młodości, tłukło niesamowicie, a z drugiej strony to jeszcze bardziej usypiało. Pewnie przespalibyśmy całą noc, gdyby nie krzyczące i płaczące całą drogę, czyli 12 h, boliwijskie niemowlę, które pomimo wszelkich wysiłków jego mamy, nie mogło jechać w spokoju.
Do La Paz dojechaliśmy punktualnie o czasie, czyli o 6 rano. Przywitała nas dość niska temperatura sięgająca jakiś 7 stopni. Nie byliśmy pewni, czy nasz hostel o tej porze będzie czynny, jednak mimo wszystko postanowiliśmy ruszyć w jego kierunku, naiwnie szukając po drodze czegoś do jedzenia. Jednak o tej porze to moglibyśmy co najwyżej upolować lamę, bo mimo, że był już dość duży ruch w mieście i wszędzie pełno ludzi, to jednak wszystko jeszcze było pozamykane.
Wraz z nami do hostelu ruszyli nasi Nowozelandczycy, którzy jako ze nie mieli żadnego noclegu ogarniętego, liczyli na to, że w naszym hostelu będzie dla nich miejsce.
Nasz kwaterunek był dość blisko dworca, jednak jest to La Paz, czyli o ile sam główny plac jest na tym samym i najniższym poziomie, tak cała reszta uliczek i miasta idzie ku górze. Dlatego też w trakcie naszego marszu do hostelu zaczęliśmy sobie pluć w brody, że nie wzięliśmy taksówki, bo wspinaczka z bagażami pod stromą górkę, była momentami nie lada wyzwaniem. Dotarliśmy do hostelu- 18 dolarów za pokój dwuosobowy, który w rzeczywistości był wielkim pokojem trzyosobowym z łazienką i śniadaniem. Szybki, gorący prysznic, śniadanie i pomknęliśmy w miasto. Zdecydowaliśmy, że ze względu na to, że mamy w La Paz de facto jeden pełny dzień, skorzystamy znów z Free Walking Tour- 3 godziny spaceru po mieście, następnie zaś na własną rękę pojedziemy do El Alto, czyli do miejscowości powyżej La Paz (ok. 4150m n.p.m.), skąd rozpościera się fajny widok na miasto i góry.
W porównaniu do Free Walking Tour w Santiago, ten w La Paz był dużo słabszy. Być może wpływ na to miał fakt, że wraz z naszym przewodnikiem był facet, który sprawdzał przewodnika i cały czas mu przerywał, notował i wchodził w słowo. Mimo wszystko zobaczyliśmy w 3 godziny sporo, więc nie ma co narzekać.
Zaczęliśmy na placu San Francisco, czyli na głównym i największym placu w La Paz.
Z placu San Francisco ruszyliśmy w stronę słynnego Targu Czarownic, który tylko nosi taką nazwę, a z czarownicami ma de facto niewiele wspólnego. Jednak nazwa chwytliwa, przyjęła się i już tak zostało. Na targu tym wreszcie dowiedzieliśmy się, o co chodzi z wszechobecnymi na straganach nienarodzonymi lamami i maleńkimi urodzonymi lamami wraz z sierścią, które można kupić niemal wszędzie.
Prócz tego Pachamamie składa się słodkie podarki ze wzorem tego, o czym marzymy i czego od Pachamamy oczekujemy. Tzn. jeśli chcemy mieć samochód, należy kupić zrobioną z cukru tabliczkę z symbolem auta, jeśli marzy się o miłości, należy złożyć tabliczkę z symbolem miłości, jeśli chce się pieniądze, należy złożyć tabliczkę z symbolem pieniędzy właśnie. Czego tylko sobie życzymy, musimy o to poprosić Pachamamę, ofiarując jej cukrowe tabliczki z symbolami tego, czego od niej oczekujemy. Dlaczego cukrowe? Podobno Pachamama bardzo lubi słodycze 🙂 Poniżej przykład takiego koszyczka dla Pachamamy z cukrowymi tabliczkami:
Odnośnie wyborów jeszcze. My do La Paz dotarliśmy w ostatni dzień przed rozpoczęciem trzydniowej ciszy wyborczej. Cisza wyborcza w Boliwii oznacza nie tylko to, co u nas w kraju, ale ponadto zabronione jest przez te 3 dni spożywanie alkoholu. Za spożywanie alkoholu podczas ciszy wyborczej (przynajmniej w La Paz) można zostać aresztowanym. Dlatego też po pracy niemal wszyscy tubylcy pili na ulicach i świętowali, wszechobecne były też wiece wyborcze i manifestacje poparcia dla Evo.
Dalej ruszyliśmy w stronę kolonialnej dzielnicy La Paz, gdzie aż roi się od muzeów. Bardzo przyjemne miejsce. Polecamy muzeum sztuki Ajmara, wstęp za darmo, bardzo ładne obrazy i rzeźby. Po drodze mija się zegar z tzw. czasem boliwijskim, czyli uznającym spóźnienia Boliwijczyków, którzy ponoć mają problemy z punktualnością. W naszym odczuciu są jednak oni jedynym punktualnym narodem spośród tych, które w Ameryce Południowej mieliśmy przyjemność poznać.
Co ciekawe, na placu tym znajduje się 10 flag symbolizujących każdy boliwijski departament. W rzeczywistości jednak Boliwia jest podzielona tylko na 9 departamentów. Skąd więc 10 flag? Otóż dziesiąta symbolizuje utracony pod koniec XIX wieku na rzecz Chile departament nad Oceanem Spokojnym, z którego utrata Boliwijczycy do dziś nie mogą się pogodzić. Podobno prezydent Morales od kilku lat prowadzi negocjacje i dąży do pokojowego rozstrzygnięcia sporu zakończonego powrotem spornego terytorium i włączenia go do Boliwii.
Adios!